Z góry uprzedzam, że recenzja będzie długa i z mnóstwem
spojlerów (łącznie z zakończeniem), ale z uwagi na fakt, iż „Trędowata” została
po raz pierwszy wydana w 1909 roku czyli ponad sto lat temu i doczekała się
licznych wznowień, audiobooków i kilku
adaptacji, czuję się upoważniona do spoilerowania ile wlezie. Będę również
zakładać, że czytający tę recenzję mieli znają mniej więcej fabułę powieści.
Zmorą każdego mola książkowego są adaptacje, ponieważ w ich
przypadku każdy nałogowy „czytak”
niejako męczy się w rozkroku, szarpany w dwa przeciwne kierunki. Z
jednej strony czytał książkę i teraz jest ciekaw, jak wypadła adaptacja i na
ile pokryje się z jego wyobrażeniami z czasów lektury, z drugiej zaś, ponieważ
czytał książkę, wie, gdzie i ile zostało zmienione, co zostało pominięte, co
dodane itd., więc mimowolnie cały czas porównuje i rzadko kiedy to porównanie
wypada na korzyść filmu. A jednak regularnie sobie funduje tę dziwną mieszaninę
bólu i przyjemności. Widocznie mole książkowe są w jakimś, mniejszym lub
większym stopniu, masochistami.
Nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem, sama również namiętnie
oglądam adaptacje, czasami nawet kilka adaptacji tej samej książki pod rząd,
żeby sobie porównać różne wersje (bo BBC robi doskonale, albo jeszcze
doskonalej i każda wersja jest cudowna) i ostatnio właśnie przez ten zwyczaj
przeżyłam sporą traumę, którą tutaj za chwilę dokładnie opiszę.
„Trędowata” Heleny Mniszkówny jest powieścią, która od
momentu pierwszego wydania w 1909 roku budzi olbrzymie kontrowersje. Krytycy ją
miażdżą, czytelnicy (a raczej czytelniczki) – uwielbiają. Słynne są historie o
kobietach, które z pełnym poświęceniem PRZEPISYWAŁY RĘCZNIE całą powieść do
zeszytów, żeby tylko zwiększyć cyrkulację. Fenomen „Trędowatej” rozumiem bez
problemu. Była to powieść wydana w momencie, kiedy polska literatura narodowa
stała właśnie u szczytu. Wszystkie klasyki typu „Trylogia”, „Pan Tadeusz”,
„Lalka”, „Nad Niemnem” itp. Itd., propagowały hasła pozytywistyczne i
patriotyczne i takimi rzeczami byli zajęci ich główni bohaterowie. Sama jestem
fanką większości klasyków, ale jeśli we wszystkich praktycznie powieściach
wątki miłosne są spychane na margines, bo główni bohaterowie są zbyt zajęci
ojczyzną i mają szansę się spotkać raz na 200 stron, to nic dziwnego, że „Trędowata”
padła na tak podatny grunt. Jest to powiem powieść TYLKO I WYŁĄCZNIE o miłości. Klasyczne, standardowe romansidło
w rodzaju harlekina. Wszystkie sceny, wszystkie wątki, wszystkie postacie są
owinięte wokół historii miłosnej, opartej zresztą na jednym z najstarszych i
najpopularniejszych schematów – Kopciuszka. W niczym mi to nie przeszkadza,
ostatecznie 90% historii miłosnych podpada pod któryś z pięciu czy sześciu
głównych schematów, a Kopciuszek jest zdecydowanie najpopularniejszy i tylko od
umiejętności autora zależy, czy książka będzie dobra. Moja ukochana „Duma i
uprzedzenie” też jest oparta na schemacie Kopciuszka i jak świetnie wyszło! „Zmierzch” to Kopciuszek z wampirami, a
„Grey” – Kopciuszek w wersji sado-maso (tu akurat wyszło koszmarnie).
„Trędowata”, moim zdaniem, plasuje się gdzieś po środku skali. Nie jest to
dobrze napisana książka, ale sama historia jest ciekawa i wciągająca i
przeczytawszy tę powieść po raz pierwszy jako nastolatka byłam zachwycona i w
pełni usatysfakcjonowana. Od tego czasu gust mi się nieco zmienił, ale do
„Trędowatej” nadal mam duży sentyment.
1 Listopada TVP wyemitowała słynną adaptację „Trędowatej” z
1976 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana i moja mama uparła się oglądać, a ja
razem z nią. Ojciec, przezornie, uciekł, a my obydwie, udowadniając potęgę
genów, mogłyśmy spokojnie napędzić średniej wielkości turbinę za pomocą westchnień
do Teleszyńskiego w roli ordynata Michorowskiego. Jednocześnie od czasu do
czasu, jak rasowy, upierdliwy „czytak” wymieniałam błędy adaptacji, z których
największy, moim zdaniem, to kompletne pominięcie postaci Edmunda Prątnickiego,
który jest przecież de facto katalizatorem całej fabuły. To jego pojawienie się
i zachowaniem względem Stefci zmienia nastawienie Stefci i Waldemara do siebie
nawzajem i niechęć zamienia w miłość. Tymczasem Hoffman olał Prątnickiego na
cześć biegania głównej bohaterki wokół drzewa i wygrywania rzewnych melodii na
fortepianie. Tym niemniej ta adaptacja jest naprawdę niezła. Starostecka i
Teleszyński są po prostu piękni razem i osobno (chociaż ona nieco drewniana
aktorsko), Anna Dymna w trzecioplanowej roli w ciągu pięciu minut na ekranie
potrafi pozostawić po sobie niezatarte wrażenie, a cała produkcja miała spory
budżet, więc mamy piękne zamki i pałace i wypasione kostiumy. No ale ja
chciałam koniecznie zobaczyć tego Prątnickiego, więc z zakamarków pamięci
wydobyłam fakt, że dawno temu, ok. 2000 roku była jeszcze jakaś inna adaptacja
i że to był serial. Pomyślałam, że skoro serial, to pewnie Prątnickiego nie wycięli,
pamiętałam też jakimś cudem, że Stefcię grała Anita Sokołowska, którą uważam za
jedną z najładniejszych polskich aktorek, więc postanowiłam sprawdzić, czy da
się ten serial obejrzeć na YouTube. Dało się, więc odpaliłam. To był błąd. To
był potworny błąd. Tak oto zetknęłam się z NAJGORSZĄ ADAPTACJĄ W HISTORII.
Pierwszy odcinek oglądałam nawet z pewną przyjemnością.
Szybko ogarnęłam, że serial ma format latynoamerykańskiej telenoweli, co mi
kompletnie nie przeszkadzało, bo a). „Trędowata” się do tego wybitnie nadaje i
b). jestem z pokolenia, które wychowało się na „Esmeraldzie” i tę kiczowatą
formę przyswajam bez problemu. Sokołowska wyglądała ślicznie, a koleś grający
Waldemara (którego musiałam wygooglować, bo go kompletnie nie kojarzyłam), był
zaskakująco dobry aktorsko. Doskonale mu wychodził ironiczny uśmieszek i
kpiarski ton i sceny, kiedy Waldemar i Stefcia sobie dogryzają są naprawdę
niezłe. Zorientowałam się również, że dialogi są wzięte żywcem z powieści, więc
pomyślałam sobie „so far so good”. Pojawił się też Prątnicki, więc byłam
zadowolona. Potem jednak, z każdym kolejnym odcinkiem, entuzjazm opadał.
Przypomniałam sobie, że „Trędowata” jest jednak niezbyt dobrą powieścią,
przeładowaną melodramatyzmem i głupawymi
dialogami. Poza tym w oczy coraz bardziej bił malutki budżet produkcji.
Przypomniałam sobie oglądaną dość niedawno przeze mnie w ramach trenowania języka
hiszpańskiego telenowelę kostiumową „Amor Real” i uświadomiłam sobie, że budżet
tamtej produkcji na suknie głównej bohaterki (a la „Przeminęło z wiatrem”)
prawdopodobnie dziesięciokrotnie przekraczał cały budżet „Trędowatej”.
Są historie, które da się zrobić z małym budżetem i
niespecjalnie na tym ucierpią, ale „Trędowata” do nich nie należy, bo
przypominam, że jest to Kopciuszek. Książę z bajki nie jest w tym wypadku ani
świecącym wampirem, ani zboczonym miliarderem, ani nawet nie ma 10.000 funtów
rocznie, tylko jest, centralnie, księciem. A nawet lepiej – ordynatem. Nie wiem
wprawdzie dokładnie co to jest „ordynat”, ale z powieści wynika, że to taki
książę do kwadratu, bajecznie bogaty, na którego widok księżniczki ślinią się
jak pies na słoninę. Ordynat Waldemar ma w posiadaniu wypasiony zamek i jakieś
niezliczone miliony, którymi swobodnie dysponuje. Cała fabuła powieści dzieje się
w owym zamku, tudzież w kilku innych magnackich rezydencjach, również
wypasionych. Tego się nie da nakręcić z małym budżetem. Ale nasi jednak
próbowali. Mamy więc swoisty teatr telewizji, w którym musimy sporo wziąć na
wiarę, na przykład widok z okna, za który robi podświetlony i pomalowany karton. Wszystkie sceny, które wymagałyby
jakichkolwiek nakładów finansowych dzieją się poza kadrem i bohaterowie nam o
nich opowiadają usadzeni przy małym stoliku, z paprotką w tle. Na drugim planie
kręci się kilka osób ze służby, strasznie niemrawo, głównie upuszczając różne
przedmioty i coś przestawiając dwa centymetry w prawo lub w lewo. Tak więc
dwutygodniowa super-impreza u ordynata,
połączona z polowaniem, balem kostiumowym, fajerwerkami i przejażdżkami gondolami
po prywatnym jeziorze zostaje
sprowadzona do ględzenia przy stoliku (z tym, że ordynat ma strój myśliwski na
sobie) oraz tańczenia mazura w 4 pary. Plany zdjęciowe są tak małe i
ograniczone, że oglądając to „dzieło” można nabawić się klaustrofobii. W dodatku
nie ma ŻADNYCH scen na zewnątrz, mamy wyłącznie te same trzy ujęcia trzech
różnych fasad budynków i trzech odrestaurowanych starych samochodów jeżdżących
w kółko. Ujęcia fasad są wprowadzane na początku każdej sceny, żeby widz
wiedział, w której wypasionej rezydencji stoi dany stolik i paprotka. Nawet mega istotna i dramatyczna scena
odwożenia Stefci na stację kolejową przez Waldemara, w czasie której wyznają
sobie miłość i się zaręczają, dzieje się poza kadrem, bo aktorom ewidentnie NIE
WOLNO wyjść na zewnątrz. W dodatku aktorzy grający główne role tajemniczo
znikają w trakcie historii, chyba z powodu cięć budżetowych. I tak niezwykle
istotny dla fabuły hrabia Barski (grany przez Leona Niemczyka) raptem znika z
ekranu i jego kwestie, w formie parafrazy, powtarzają inni aktorzy. Znów
musiałam rzucić się do googla, bo naszło mnie podejrzenie, że Niemczyk umarł w
trakcie produkcji, ale nie, zmarł dopiero 6 lat później, a w tym serialu
jeszcze się potem pojawia, więc nie mam pojęcia, o co chodziło. Oszczędzali na
dniówkach? Podobnie później zaginął ojciec Stefci, ostatnio widziany z
koszykiem pełnym żarcia w drodze na stację kolejową. Podejrzewam, że do dzisiaj
błąka się po peronach z tym koszykiem.
Mimo takich
koszmarnych niedoróbek, dociągnęłam jakoś do odcinka 8 z 15, w którym to
odcinku kończy się akcja oparta na powieści. Gdzieś już wcześniej wyczytałam,
że zmieniono zakończenie i spodziewałam się w jaki sposób. Skoro już w 8 odcinku akcja dojeżdża do
momentu, w którym główna bohaterka umiera na zapalenie opon mózgowych, to jasne
dla mnie było, że w tej wersji nie umrze, tylko bohaterowie zostaną na jakiś
czas rozłączeni, by w ostatnim odcinku ponownie się spotkać i paść sobie w
ramiona. To był dla mnie jedyny logiczny sposób poprowadzenia fabuły. W miarę
oglądania zdałam sobie jednak sprawę, że scenarzyści z powieści Mniszkówny
przerzucili się chyba na twarde narkotyki powodujące trwałe zaniki pamięci.
Inaczej bowiem nie jestem sobie w stanie wyobrazić pisania przez nich dalszych
losów bohaterów. Logika w tej produkcji nie jest nawet zaginana, ona ucieka z
krzykiem w 8 odcinku, by już nigdy nie powrócić. To, co się w jej miejscu
pojawia, to jakieś oszałamiające nagromadzenie absurdów i skrajnego
debilizmu. Od 9 odcinka WSZYSCY bohaterowie porzucają
nagle swoje osobowości i stają się kompletnie innymi ludźmi.
Kilka przykładów: Waldemar, po nieudanej próbie samobójczej
wywołanej śmiercią ukochanej (swoją drogą jedna z najbardziej dennych
technicznie scen, szczerze myślałam, że on się niechcący stuknął kolbą od
pistoletu w skroń, bo wystrzału w ogóle nie było słychać ani widać), zostaje w
stanie agonalnym przewieziony do kliniki w Wiedniu, gdzie zaraz po odzyskaniu
przytomności zaczyna bezczelnie flirtować z pielęgniarką. Pielęgniarka działa
na dwa fronty, bo raz się migdali z Waldemarem a raz z lekarzem prowadzącym
(nad łóżkiem śpiącego Waldemara!). Wszystko to na tle stojącego w ramce na
stoliku szpitalnym zdjęcia Stefci. Raz na odcinek Waldemar wzdycha i stwierdza,
że jest w głębokiej żałobie i nie ma po co żyć. A potem znów migdali się z
pielęgniarką.
Tymczasem poczciwy ojciec Stefci, pan Rudecki, okazuje się
raptem być kryminalnym mastermindem. Decydując się raz na zawsze odciąć córkę
od niezdrowej dla niej sfery magnackiej, w ciągu minuty układa przebiegły plan
ze sztucznym pogrzebem, podmienionym trupem i fałszywą żałobą, w międzyczasie
grożąc śmiercią wszystkim osobom, które mogłyby ujawnić mistyfikację. Swoją drogą, niepotrzebnie się wysila, bo
szaleńczo zakochany Waldemar na grób ukochanej nie fatyguje się ANI RAZU.
Tymczasem Stefcia wraca do zdrowia incognito (jako swoja
krewna Stanisława Rudnicka, haha, so funny, ratunku), w mieszkaniu miejscowego
lekarza, który zachowuje się jakby był na ciężkim haju. Na zmianę traci pamięć,
odzyskuje ją, wydaje jej się, że jest własną babką, ucieka, odnajduje się, i
zostaje zaproszona na imprezę przez miejscowego policjanta. Wszystko to bez ani
jednej próby kontaktu z narzeczonym, który, według wyjaśnień rodziców, jest
zajęty podróżowaniem po Europie. Chciałabym dodać, że w tej adaptacji wszyscy bohaterowie mają w
domach telefony.
W końcu jednak bohaterowie spotykają się, oczywiście
przypadkiem. Waldemar jednak sobie przypomina, że był szaleńczo zakochany i stracił miłość
swego życia, postanawia więc otworzyć fundację imienia Stefanii Rudeckiej, co
sprowadza się, do popłakiwania nad wmurowaną przy drzwiach warszawskiej kliniki
tablicą z nazwą fundacji. Na szczęście przy tym popłakiwaniu zastaje go sama
Stefcia, która akurat w tej klinice była na konsultacji. Podchodzi do niego z
okrzykiem „kochany!” a Waldemar wpatruje się w nią w osłupieniu. Koniec odcinka
13. Jest to również miejsce, w którym fabuła umiera ostatecznie.
W odcinku 14 dowiadujemy się bowiem, że Waldemar na widok
Stefci UCIEKŁ. I pojechał do domu
rodzinnego, gdzie oświadcza, że widział ducha ukochanej. Tam rodzina uświadamia
go, że bynajmniej, bo Stefcia żyje i oni o tym wiedzieli. Cóż więc robi
szaleńczo zakochany Waldemar? Czy zrywa stosunki z bliskimi i gna by połączyć
się z ukochaną? Ależ skąd. Waldemar mówi „whatever”. Dosłownie. Na tę porażającą wiadomość nasz
główny bohater reaguje czymś w stylu „aha, okej”, po czym wraca do swoich
spraw. Tak się właśnie kończy cała ta
epicka miłość.
Dalej już absurd goni absurd. Stefcia, porzucona przez
Waldemara, chce iść do klasztoru, ale tak akurat kręcą film, więc Stefcia od
ręki dostaje główną rolę, zostaje gwiazdą kina i wychodzi za mąż za kolegę z
planu, który nie ma w tym serialu ani jednej kwestii.
Waldemar romansuje na prawo i lewo, w końcu jednak odkrywa,
że swatana mu od początku przez rodzinę Melania Barska to w sumie niezła laska
i w końcu się z nią żeni, wiążąc się w tym momencie więzami rodzinnymi ze swymi
najgorszymi wrogami, ale co tam.
W międzyczasie mamy jeszcze masę bezsensownych i pourywanych
w połowie wątków pobocznych, jak na przykład z tą cholerną pielęgniarką, oraz z
wielkim comebackiem Prątnickiego, ale nie mam siły ich tu wszystkich opisywać.
Właściwie jeszcze przez dłuższy czas miałam nadzieję, że
odcinki 14 i 15 to jest tak zwane „dream sequence”, bohaterowie śnią albo
majaczą, ale w końcu się obudzą i padną sobie w ramiona. No cóż, nadzieja
umiera ostatnia. Moja umarła w połowie ostatniego odcinka, kiedy nagle akcja
przeniosła się do roku 2000, a widz został poinformowany, że ci sami aktorzy
grają teraz swoich wnuków. Stefcia jako stara baba w okropnej peruce, jest
teraz obrzydliwie bogatą (bo w międzyczasie stała się wyrachowaną materialistką
i wyszła za potentata naftowego) emerytowaną gwiazdą Hollywood, która za pomocą
swojej wnuczki-sobowtóra usiłuje odkupić wszystkie byłe majątki ordynata, nie
wiadomo po co, bo w sumie po latach ma go już w dupie. Wnuk- sobowtór Waldemara
zaś usiłuje do tego nie dopuścić.
W tym miejscu serial się kończy. Po fakcie doczytałam, że w
założeniu miała to być dwustuodcinkowa telenowela, której główna część dzieje
się w czasach współczesnych i dotyczy chyba tych wnuków- sobowtórów. Na
szczęście oburzeni widzowie i niska oglądalność doprowadziły do zaprzestania
emisji tego wybitnego przykładu polskiej myśli kinematograficznej.
Cały czas się zastanawiam co oni ćpali, jak pisali ten
scenariusz. Jak już wspominałam, „Trędowata” nie jest wybitnym dziełem, ale
jest to jednak konkretna historia epickiej miłości biednej szlachcianki i
bogatego magnata, który za wszelką cenę chce się z nią ożenić,
wypowiadając wojnę swojej sferze.
Niestety owa sfera mści się na biednej dziewczynie jak może, zaszczuwając ją, doprowadzając w końcu do jej śmierci. W
sequelu pt. „Ordynat Michorowski”, owdowiały Waldemar poświęca się
pozytywistycznej pracy u podstaw, wieczorami popłakując pod portretem utraconej
ukochanej, całkowicie wierny swej jedynej miłości. Melodramatyczna i harlekinowata, jest to
jednak historia wielkiego i głębokiego uczucia. Co za oszołom wymyślił więc
takie rozwiązanie akcji? Co to za adaptacja, która usiłując przedłużyć i
rozwinąć fabułę, nagle całkowicie zmienia bohaterom charakter? Co to za epicka
miłość, która nagle kończy się w tak bezsensowny, idiotyczny i nielogiczny
sposób? To po co to w ogóle było? Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jak
dorośli ludzie mogli dostać jakikolwiek budżet na tę produkcję, oraz pozwolenie
dużej stacji telewizyjnej na emisję. Helena Mniszkówna nie tylko przewraca się
w grobie, ale powinna powstać z niego w postaci wściekłego upiora i zemścić się
na całej ekipie bez wyjątku. Naprawdę nie rozumiem, jak dorośli ludzie mogli
wpaść na tyle bezsensownych i idiotycznych pomysłów. Co oni ćpali?!
Serial „Trędowata” uważam za najgorszą adaptację ever,
która ostatecznie zniechęciła mnie do
polskiej telewizji, która nawet w produkcji telenowel jest dziesięć lat za
Meksykiem czy Brazylią. Marzy mi się, że kiedyś kilka polskich klasyków literackich
zekranizuje BBC, które wie jak to się robi. Póki co jednak, mam ochotę krzyknąć
„Polacy, łapy precz od adaptacji!”