czwartek, 9 listopada 2017

PIĘKNISIE W KRZYWYM ZWIERCIADLE – ALEK ROGOZIŃSKI „LUSTERECZKO, POWIEDZ PRZECIE”

Jeśli chodzi o polski rynek wydawniczy, to jest on, moim zdaniem, strasznie nierównomierny. Co miesiąc pojawia się wiele książek, szczególnie z zakresu tzw. literatury obyczajowej, czy „kobiecej”. Książki te są ładnie wydane, mają okładki, które ciągną oko i zachęcające opisy na obwolucie. Niestety, mam wrażenie, że większość z nich ubliża inteligencji czytelnika, a właściwie czytelniczki, serwując nam historie nierealne, przesłodzone i w dużej mierze nielogiczne.

Z drugiej jednak strony mamy „stajnię” rewelacyjnych pisarzy, którzy raz za razem serwują nam doskonałą lekturę, trzymając poziom i przywracając wiarę w sens rodzimej literatury. Są to jednak głównie autorzy kryminałów i thrillerów, kiedy więc czytelnik nabierze ochoty na nieco lżejszą lekturę, zaczyna się problem. Na szczęście w tym momencie do gry wchodzi niezawodny Alek Rogoziński.
Rogoziński w pisarskiej sztafecie przejął pałeczkę po nieodżałowanej Joannie Chmielewskiej i od kilku lat tworzy bardzo udane komedie kryminalne. Jest to gatunek niewystarczająco dobrze rozwinięty w naszym kraju. Ostatnio na spotkaniu autorskim z Alkiem Rogozińskim w Łodzi zastanawialiśmy się, kto jeszcze zajmuje się w Polsce tym gatunkiem i byliśmy w stanie wymienić może jeszcze ze dwie osoby, a szkoda, bo na tle cukierkowatych romansideł i mrocznych thrillerów komedia kryminalna jest jak powiew świeżego powietrza.

„Lustereczko, powiedz przecie” to piąta powieść w dorobku Alka Rogozińskiego i druga część jego nowego cyklu „Róża Krull na tropie”. Drugie części nader rzadko bywają lepsze od pierwszych, ale „Lustereczko” zdecydowanie stanowi wyjątek od tej reguły. Kiedy czytałam „Do trzech razy śmierć” miałam czasami wrażenie, że autor dopiero oswaja się z nową bohaterką, że jeszcze do końca jej nie zna i nie wie, do czego ona jest zdolna. W „Lustereczku” Róża Krull jest już całkiem oswojona, pełnokrwista i konkretna, jakby zażyła Rutinoscorbin i przestała wyglądać niewyraźnie.

Powieść zachowuje również idealną równowagę pomiędzy humorem i kryminałem. Intryga jest bardzo oryginalna i niezwykle ciekawa. Tym razem bowiem nasza bohaterka przypadkowo zostaje świadkiem samobójstwa uczestnika męskiego konkursu piękności. Nie do końca przekonana, czy potencjalny Mister Polonia naprawdę targnął się na swoje życie, postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo, które prowadzi ją za kulisy tej kuriozalnej imprezy i ujawnia coraz bardziej soczyste sekrety uczestników.

Już sama scena, w której Róża staje się świadkiem samobójstwa (lub nie)jest tak genialnie slapstickowo zabawna i tak idealnie odzwierciedla kobiecą naturę, że naprawdę zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem autorem tej książki jest facet. Alek Rogoziński musi mieć naprawdę niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji. Jako kobieta nigdy nie mam najmniejszych problemów z utożsamianiem się z jego bohaterkami, a ich punkt widzenia, sposób myślenia i motywacje są dla mnie w stu procentach zrozumiałe i logiczne.
Dalej jest tylko lepiej. Bardzo podobał mi się pomysł umieszczenia akcji w środku męskiego konkursu piękności, jest to bowiem twór tak uroczo kuriozalny, tak dziwaczny i sam w sobie komiczny, że aż prosi się o dobrą karykaturę, a nikt lepiej nie potrafi pokazać naszych celebrytów w krzywym zwierciadle niż Rogoziński. Postać blogera od makijażu, Mario, jest absolutnie rewelacyjna i idealnie pokazuje, jak fantastycznym poletkiem do satyry mogą być  technologie dwudziestego pierwszego wieku i wszechobecne media społecznościowe. Dodatkowo wprowadzenie jako jednego z bohaterów Rafała Maślaka, czyli autentycznego polskiego króla piękności, okazało się bardzo udanym pomysłem. Nie była to dla mnie główna atrakcja powieści, może dlatego, że Maślak nie jest do końca w moim typie i średnio mnie podnieca, ale doceniam pomysł i podobał mi się rezultat.

Jednocześnie sama intryga kryminalna jest, jak zwykle u Rogozińskiego, ciekawa i bardzo logicznie poprowadzona. Do ostatniej strony nie domyśliłam się jej rozwiązania, przez co lektura była pasjonująca i trzymała w napięciu.  „Jak cię zabić, kochanie?” stawiało bardziej na element komediowy, zaś „Do trzech razy śmierć” było w większym stopniu kryminałem, zaś w „Lustereczku” autorowi udało się idealnie wypośrodkować między tymi dwoma gatunkami. Na spotkaniu w Łodzi Alek Rogoziński wspomniał, że książka sama mu się pisała i jest to bardzo widoczne, ponieważ sama się również czyta – naturalnie, lekko i bez zgrzytów. Nie będę nawet narzekać na grubość, bo doszłam do wniosku, że proporcje są jednak zachowane idealnie. Na tym etapie nie chcę już grubszych książek Rogozińskiego, chcę ich po prostu więcej.

Czy mam się do czego przyczepić? Właściwie przychodzi mi do głowy tylko jedno. W powieści wprowadzona jest postać gosposi Róży, pani Cecylii. Jest to bohaterka zarysowana bardzo ciekawie i z dużym potencjałem, ale jeszcze, moim zdaniem, nie do końca oswojona i rozwinięta. Mam nadzieję, że w następnej powieści pani Cecylia dostanie większe pole do popisu i stanie się bardziej wyrazista, bo, moim zdaniem, jest dużo ciekawsza niż Pepe.


Wczoraj premierę miała powieść „Pudełko z marzeniami” napisana wspólnie przez Magdalenę Witkiewicz i Alka Rogozińskiego i jest to pierwsza polska powieść obyczajowo-romantyczna, którą zamierzam kupić i przeczytać od czasu, kiedy położyłam krzyżyk na rodzimej odmianie tego gatunku. Mam przeczucie, że tym razem się nie zawiodę!

piątek, 3 listopada 2017

CO ONI ĆPALI, CZYLI NAJGORSZA ADAPTACJA EVER

Z góry uprzedzam, że recenzja będzie długa i z mnóstwem spojlerów (łącznie z zakończeniem), ale z uwagi na fakt, iż „Trędowata” została po raz pierwszy wydana w 1909 roku czyli ponad sto lat temu i doczekała się licznych wznowień, audiobooków i  kilku adaptacji, czuję się upoważniona do spoilerowania ile wlezie. Będę również zakładać, że czytający tę recenzję mieli znają mniej więcej fabułę powieści.

Zmorą każdego mola książkowego są adaptacje, ponieważ w ich przypadku każdy nałogowy „czytak”  niejako męczy się w rozkroku, szarpany w dwa przeciwne kierunki. Z jednej strony czytał książkę i teraz jest ciekaw, jak wypadła adaptacja i na ile pokryje się z jego wyobrażeniami z czasów lektury, z drugiej zaś, ponieważ czytał książkę, wie, gdzie i ile zostało zmienione, co zostało pominięte, co dodane itd., więc mimowolnie cały czas porównuje i rzadko kiedy to porównanie wypada na korzyść filmu. A jednak regularnie sobie funduje tę dziwną mieszaninę bólu i przyjemności. Widocznie mole książkowe są w jakimś, mniejszym lub większym stopniu, masochistami.

Nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem, sama również namiętnie oglądam adaptacje, czasami nawet kilka adaptacji tej samej książki pod rząd, żeby sobie porównać różne wersje (bo BBC robi doskonale, albo jeszcze doskonalej i każda wersja jest cudowna) i ostatnio właśnie przez ten zwyczaj przeżyłam sporą traumę, którą tutaj za chwilę dokładnie opiszę.

„Trędowata” Heleny Mniszkówny jest powieścią, która od momentu pierwszego wydania w 1909 roku budzi olbrzymie kontrowersje. Krytycy ją miażdżą, czytelnicy (a raczej czytelniczki) – uwielbiają. Słynne są historie o kobietach, które z pełnym poświęceniem PRZEPISYWAŁY RĘCZNIE całą powieść do zeszytów, żeby tylko zwiększyć cyrkulację. Fenomen „Trędowatej” rozumiem bez problemu. Była to powieść wydana w momencie, kiedy polska literatura narodowa stała właśnie u szczytu. Wszystkie klasyki typu „Trylogia”, „Pan Tadeusz”, „Lalka”, „Nad Niemnem” itp. Itd., propagowały hasła pozytywistyczne i patriotyczne i takimi rzeczami byli zajęci ich główni bohaterowie. Sama jestem fanką większości klasyków, ale jeśli we wszystkich praktycznie powieściach wątki miłosne są spychane na margines, bo główni bohaterowie są zbyt zajęci ojczyzną i mają szansę się spotkać raz na 200 stron, to nic dziwnego, że „Trędowata” padła na tak podatny grunt. Jest to powiem powieść TYLKO I WYŁĄCZNIE  o miłości. Klasyczne, standardowe romansidło w rodzaju harlekina. Wszystkie sceny, wszystkie wątki, wszystkie postacie są owinięte wokół historii miłosnej, opartej zresztą na jednym z najstarszych i najpopularniejszych schematów – Kopciuszka. W niczym mi to nie przeszkadza, ostatecznie 90% historii miłosnych podpada pod któryś z pięciu czy sześciu głównych schematów, a Kopciuszek jest zdecydowanie najpopularniejszy i tylko od umiejętności autora zależy, czy książka będzie dobra. Moja ukochana „Duma i uprzedzenie” też jest oparta na schemacie Kopciuszka  i jak świetnie wyszło!  „Zmierzch” to Kopciuszek z wampirami, a „Grey” – Kopciuszek w wersji sado-maso (tu akurat wyszło koszmarnie). „Trędowata”, moim zdaniem, plasuje się gdzieś po środku skali. Nie jest to dobrze napisana książka, ale sama historia jest ciekawa i wciągająca i przeczytawszy tę powieść po raz pierwszy jako nastolatka byłam zachwycona i w pełni usatysfakcjonowana. Od tego czasu gust mi się nieco zmienił, ale do „Trędowatej” nadal mam duży sentyment.

1 Listopada TVP wyemitowała słynną adaptację „Trędowatej” z 1976 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana i moja mama uparła się oglądać, a ja razem z nią. Ojciec, przezornie, uciekł, a my obydwie, udowadniając potęgę genów, mogłyśmy spokojnie napędzić średniej wielkości turbinę za pomocą westchnień do Teleszyńskiego w roli ordynata Michorowskiego. Jednocześnie od czasu do czasu, jak rasowy, upierdliwy „czytak” wymieniałam błędy adaptacji, z których największy, moim zdaniem, to kompletne pominięcie postaci Edmunda Prątnickiego, który jest przecież de facto katalizatorem całej fabuły. To jego pojawienie się i zachowaniem względem Stefci zmienia nastawienie Stefci i Waldemara do siebie nawzajem i niechęć zamienia w miłość. Tymczasem Hoffman olał Prątnickiego na cześć biegania głównej bohaterki wokół drzewa i wygrywania rzewnych melodii na fortepianie. Tym niemniej ta adaptacja jest naprawdę niezła. Starostecka i Teleszyński są po prostu piękni razem i osobno (chociaż ona nieco drewniana aktorsko), Anna Dymna w trzecioplanowej roli w ciągu pięciu minut na ekranie potrafi pozostawić po sobie niezatarte wrażenie, a cała produkcja miała spory budżet, więc mamy piękne zamki i pałace i wypasione kostiumy. No ale ja chciałam koniecznie zobaczyć tego Prątnickiego, więc z zakamarków pamięci wydobyłam fakt, że dawno temu, ok. 2000 roku była jeszcze jakaś inna adaptacja i że to był serial. Pomyślałam, że skoro serial, to pewnie Prątnickiego nie wycięli, pamiętałam też jakimś cudem, że Stefcię grała Anita Sokołowska, którą uważam za jedną z najładniejszych polskich aktorek, więc postanowiłam sprawdzić, czy da się ten serial obejrzeć na YouTube. Dało się, więc odpaliłam. To był błąd. To był potworny błąd. Tak oto zetknęłam się z NAJGORSZĄ ADAPTACJĄ W HISTORII.

Pierwszy odcinek oglądałam nawet z pewną przyjemnością. Szybko ogarnęłam, że serial ma format latynoamerykańskiej telenoweli, co mi kompletnie nie przeszkadzało, bo a). „Trędowata” się do tego wybitnie nadaje i b). jestem z pokolenia, które wychowało się na „Esmeraldzie” i tę kiczowatą formę przyswajam bez problemu. Sokołowska wyglądała ślicznie, a koleś grający Waldemara (którego musiałam wygooglować, bo go kompletnie nie kojarzyłam), był zaskakująco dobry aktorsko. Doskonale mu wychodził ironiczny uśmieszek i kpiarski ton i sceny, kiedy Waldemar i Stefcia sobie dogryzają są naprawdę niezłe. Zorientowałam się również, że dialogi są wzięte żywcem z powieści, więc pomyślałam sobie „so far so good”.  Pojawił się też Prątnicki, więc byłam zadowolona. Potem jednak, z każdym kolejnym odcinkiem, entuzjazm opadał. Przypomniałam sobie, że „Trędowata” jest jednak niezbyt dobrą powieścią, przeładowaną melodramatyzmem i  głupawymi dialogami. Poza tym w oczy coraz bardziej bił malutki budżet produkcji. Przypomniałam sobie oglądaną dość niedawno przeze mnie w ramach trenowania języka hiszpańskiego telenowelę kostiumową „Amor Real” i uświadomiłam sobie, że budżet tamtej produkcji na suknie głównej bohaterki (a la „Przeminęło z wiatrem”) prawdopodobnie dziesięciokrotnie przekraczał cały budżet „Trędowatej”.

Są historie, które da się zrobić z małym budżetem i niespecjalnie na tym ucierpią, ale „Trędowata” do nich nie należy, bo przypominam, że jest to Kopciuszek. Książę z bajki nie jest w tym wypadku ani świecącym wampirem, ani zboczonym miliarderem, ani nawet nie ma 10.000 funtów rocznie, tylko jest, centralnie, księciem. A nawet lepiej – ordynatem. Nie wiem wprawdzie dokładnie co to jest „ordynat”, ale z powieści wynika, że to taki książę do kwadratu, bajecznie bogaty, na którego widok księżniczki ślinią się jak pies na słoninę. Ordynat Waldemar ma w posiadaniu wypasiony zamek i jakieś niezliczone miliony, którymi swobodnie dysponuje. Cała fabuła powieści dzieje się w owym zamku, tudzież w kilku innych magnackich rezydencjach, również wypasionych. Tego się nie da nakręcić z małym budżetem. Ale nasi jednak próbowali. Mamy więc swoisty teatr telewizji, w którym musimy sporo wziąć na wiarę, na przykład widok z okna, za który robi podświetlony i pomalowany  karton. Wszystkie sceny, które wymagałyby jakichkolwiek nakładów finansowych dzieją się poza kadrem i bohaterowie nam o nich opowiadają usadzeni przy małym stoliku, z paprotką w tle. Na drugim planie kręci się kilka osób ze służby, strasznie niemrawo, głównie upuszczając różne przedmioty i coś przestawiając dwa centymetry w prawo lub w lewo. Tak więc dwutygodniowa  super-impreza u ordynata, połączona z polowaniem, balem kostiumowym, fajerwerkami i przejażdżkami gondolami po prywatnym  jeziorze zostaje sprowadzona do ględzenia przy stoliku (z tym, że ordynat ma strój myśliwski na sobie) oraz tańczenia mazura w 4 pary. Plany zdjęciowe są tak małe i ograniczone, że oglądając to „dzieło” można nabawić się klaustrofobii. W dodatku nie ma ŻADNYCH scen na zewnątrz, mamy wyłącznie te same trzy ujęcia trzech różnych fasad budynków i trzech odrestaurowanych starych samochodów jeżdżących w kółko. Ujęcia fasad są wprowadzane na początku każdej sceny, żeby widz wiedział, w której wypasionej rezydencji stoi dany stolik i paprotka.  Nawet mega istotna i dramatyczna scena odwożenia Stefci na stację kolejową przez Waldemara, w czasie której wyznają sobie miłość i się zaręczają, dzieje się poza kadrem, bo aktorom ewidentnie NIE WOLNO wyjść na zewnątrz. W dodatku aktorzy grający główne role tajemniczo znikają w trakcie historii, chyba z powodu cięć budżetowych. I tak niezwykle istotny dla fabuły hrabia Barski (grany przez Leona Niemczyka) raptem znika z ekranu i jego kwestie, w formie parafrazy, powtarzają inni aktorzy. Znów musiałam rzucić się do googla, bo naszło mnie podejrzenie, że Niemczyk umarł w trakcie produkcji, ale nie, zmarł dopiero 6 lat później, a w tym serialu jeszcze się potem pojawia, więc nie mam pojęcia, o co chodziło. Oszczędzali na dniówkach? Podobnie później zaginął ojciec Stefci, ostatnio widziany z koszykiem pełnym żarcia w drodze na stację kolejową. Podejrzewam, że do dzisiaj błąka się po peronach z tym koszykiem.

 Mimo takich koszmarnych niedoróbek, dociągnęłam jakoś do odcinka 8 z 15, w którym to odcinku kończy się akcja oparta na powieści. Gdzieś już wcześniej wyczytałam, że zmieniono zakończenie i spodziewałam się w jaki sposób.  Skoro już w 8 odcinku akcja dojeżdża do momentu, w którym główna bohaterka umiera na zapalenie opon mózgowych, to jasne dla mnie było, że w tej wersji nie umrze, tylko bohaterowie zostaną na jakiś czas rozłączeni, by w ostatnim odcinku ponownie się spotkać i paść sobie w ramiona. To był dla mnie jedyny logiczny sposób poprowadzenia fabuły. W miarę oglądania zdałam sobie jednak sprawę, że scenarzyści z powieści Mniszkówny przerzucili się chyba na twarde narkotyki powodujące trwałe zaniki pamięci. Inaczej bowiem nie jestem sobie w stanie wyobrazić pisania przez nich dalszych losów bohaterów. Logika w tej produkcji nie jest nawet zaginana, ona ucieka z krzykiem w 8 odcinku, by już nigdy nie powrócić. To, co się w jej miejscu pojawia, to jakieś oszałamiające nagromadzenie absurdów i skrajnego debilizmu.   Od 9 odcinka WSZYSCY bohaterowie porzucają nagle swoje osobowości i stają się kompletnie innymi ludźmi.

Kilka przykładów: Waldemar, po nieudanej próbie samobójczej wywołanej śmiercią ukochanej (swoją drogą jedna z najbardziej dennych technicznie scen, szczerze myślałam, że on się niechcący stuknął kolbą od pistoletu w skroń, bo wystrzału w ogóle nie było słychać ani widać), zostaje w stanie agonalnym przewieziony do kliniki w Wiedniu, gdzie zaraz po odzyskaniu przytomności zaczyna bezczelnie flirtować z pielęgniarką. Pielęgniarka działa na dwa fronty, bo raz się migdali z Waldemarem a raz z lekarzem prowadzącym (nad łóżkiem śpiącego Waldemara!). Wszystko to na tle stojącego w ramce na stoliku szpitalnym zdjęcia Stefci. Raz na odcinek Waldemar wzdycha i stwierdza, że jest w głębokiej żałobie i nie ma po co żyć. A potem znów migdali się z pielęgniarką.
Tymczasem poczciwy ojciec Stefci, pan Rudecki, okazuje się raptem być kryminalnym mastermindem. Decydując się raz na zawsze odciąć córkę od niezdrowej dla niej sfery magnackiej, w ciągu minuty układa przebiegły plan ze sztucznym pogrzebem, podmienionym trupem i fałszywą żałobą, w międzyczasie grożąc śmiercią wszystkim osobom, które mogłyby ujawnić mistyfikację.  Swoją drogą, niepotrzebnie się wysila, bo szaleńczo zakochany Waldemar na grób ukochanej nie fatyguje się ANI RAZU.

Tymczasem Stefcia wraca do zdrowia incognito (jako swoja krewna Stanisława Rudnicka, haha, so funny, ratunku), w mieszkaniu miejscowego lekarza, który zachowuje się jakby był na ciężkim haju. Na zmianę traci pamięć, odzyskuje ją, wydaje jej się, że jest własną babką, ucieka, odnajduje się, i zostaje zaproszona na imprezę przez miejscowego policjanta. Wszystko to bez ani jednej próby kontaktu z narzeczonym, który, według wyjaśnień rodziców, jest zajęty podróżowaniem po Europie. Chciałabym dodać, że  w tej adaptacji wszyscy bohaterowie mają w domach telefony.

W końcu jednak bohaterowie spotykają się, oczywiście przypadkiem. Waldemar jednak sobie przypomina, że  był szaleńczo zakochany i stracił miłość swego życia, postanawia więc otworzyć fundację imienia Stefanii Rudeckiej, co sprowadza się, do popłakiwania nad wmurowaną przy drzwiach warszawskiej kliniki tablicą z nazwą fundacji. Na szczęście przy tym popłakiwaniu zastaje go sama Stefcia, która akurat w tej klinice była na konsultacji. Podchodzi do niego z okrzykiem „kochany!” a Waldemar wpatruje się w nią w osłupieniu. Koniec odcinka 13. Jest to również miejsce, w którym fabuła umiera ostatecznie.

W odcinku 14 dowiadujemy się bowiem, że Waldemar na widok Stefci UCIEKŁ.  I pojechał do domu rodzinnego, gdzie oświadcza, że widział ducha ukochanej. Tam rodzina uświadamia go, że bynajmniej, bo Stefcia żyje i oni o tym wiedzieli. Cóż więc robi szaleńczo zakochany Waldemar? Czy zrywa stosunki z bliskimi i gna by połączyć się z ukochaną? Ależ skąd. Waldemar mówi „whatever”.  Dosłownie. Na tę porażającą wiadomość nasz główny bohater reaguje czymś w stylu „aha, okej”, po czym wraca do swoich spraw.  Tak się właśnie kończy cała ta epicka miłość.
Dalej już absurd goni absurd. Stefcia, porzucona przez Waldemara, chce iść do klasztoru, ale tak akurat kręcą film, więc Stefcia od ręki dostaje główną rolę, zostaje gwiazdą kina i wychodzi za mąż za kolegę z planu, który nie ma w tym serialu ani jednej kwestii.

Waldemar romansuje na prawo i lewo, w końcu jednak odkrywa, że swatana mu od początku przez rodzinę Melania Barska to w sumie niezła laska i w końcu się z nią żeni, wiążąc się w tym momencie więzami rodzinnymi ze swymi najgorszymi wrogami, ale co tam.

W międzyczasie mamy jeszcze masę bezsensownych i pourywanych w połowie wątków pobocznych, jak na przykład z tą cholerną pielęgniarką, oraz z wielkim comebackiem Prątnickiego, ale nie mam siły ich tu wszystkich opisywać.

Właściwie jeszcze przez dłuższy czas miałam nadzieję, że odcinki 14 i 15 to jest tak zwane „dream sequence”, bohaterowie śnią albo majaczą, ale w końcu się obudzą i padną sobie w ramiona. No cóż, nadzieja umiera ostatnia. Moja umarła w połowie ostatniego odcinka, kiedy nagle akcja przeniosła się do roku 2000, a widz został poinformowany, że ci sami aktorzy grają teraz swoich wnuków. Stefcia jako stara baba w okropnej peruce, jest teraz obrzydliwie bogatą (bo w międzyczasie stała się wyrachowaną materialistką i wyszła za potentata naftowego) emerytowaną gwiazdą Hollywood, która za pomocą swojej wnuczki-sobowtóra usiłuje odkupić wszystkie byłe majątki ordynata, nie wiadomo po co, bo w sumie po latach ma go już w dupie. Wnuk- sobowtór Waldemara zaś usiłuje do tego nie dopuścić.

W tym miejscu serial się kończy. Po fakcie doczytałam, że w założeniu miała to być dwustuodcinkowa telenowela, której główna część dzieje się w czasach współczesnych i dotyczy chyba tych wnuków- sobowtórów. Na szczęście oburzeni widzowie i niska oglądalność doprowadziły do zaprzestania emisji tego wybitnego przykładu polskiej myśli kinematograficznej.

Cały czas się zastanawiam co oni ćpali, jak pisali ten scenariusz. Jak już wspominałam, „Trędowata” nie jest wybitnym dziełem, ale jest to jednak konkretna historia epickiej miłości biednej szlachcianki i bogatego magnata, który za wszelką cenę chce się z nią ożenić, wypowiadając  wojnę swojej sferze. Niestety owa sfera mści się na biednej dziewczynie jak może, zaszczuwając ją,  doprowadzając w końcu do jej śmierci. W sequelu pt. „Ordynat Michorowski”, owdowiały Waldemar poświęca się pozytywistycznej pracy u podstaw, wieczorami popłakując pod portretem utraconej ukochanej, całkowicie wierny swej jedynej miłości.  Melodramatyczna i harlekinowata, jest to jednak historia wielkiego i głębokiego uczucia. Co za oszołom wymyślił więc takie rozwiązanie akcji? Co to za adaptacja, która usiłując przedłużyć i rozwinąć fabułę, nagle całkowicie zmienia bohaterom charakter? Co to za epicka miłość, która nagle kończy się w tak bezsensowny, idiotyczny i nielogiczny sposób? To po co to w ogóle było? Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jak dorośli ludzie mogli dostać jakikolwiek budżet na tę produkcję, oraz pozwolenie dużej stacji telewizyjnej na emisję. Helena Mniszkówna nie tylko przewraca się w grobie, ale powinna powstać z niego w postaci wściekłego upiora i zemścić się na całej ekipie bez wyjątku. Naprawdę nie rozumiem, jak dorośli ludzie mogli wpaść na tyle bezsensownych i idiotycznych pomysłów. Co oni ćpali?!

Serial „Trędowata” uważam za najgorszą adaptację ever, która  ostatecznie zniechęciła mnie do polskiej telewizji, która nawet w produkcji telenowel jest dziesięć lat za Meksykiem czy Brazylią. Marzy mi się, że kiedyś kilka polskich klasyków literackich zekranizuje BBC, które wie jak to się robi. Póki co jednak, mam ochotę krzyknąć „Polacy, łapy precz od adaptacji!”


niedziela, 23 lipca 2017

FAŁSZYWA NUTA – DOROTA GĄSIOROWSKA „MELODIA ZAPOMNIANYCH MIŁOŚCI”

Zastanawiam się, czy nie powinnam zmienić nazwy bloga na „Wredne Recenzje” czy coś w tym stylu, bo ostatnio co mnie podrywa do napisania recenzji, to mi się w niej konkretnie ulewa. To nie jest tak, że czytam wyłącznie złe książki (nie jestem Pawłem Opydo ;)), ale jakoś właśnie przy tych złych dopada mnie największa wena twórcza. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że książki kupuję za własne, ciężką pracą zarobione pieniądze, więc wychodzę nie tylko z pozycji czytelnika, ale również klienta, który skusił się na reklamowany produkt, zapłacił za niego i albo mu się ta inwestycja opłaciła, albo nie. W przypadku powieści Doroty Gąsiorowskiej czuję się zwyczajnie nabrana na sprytną promocję.
Jeśli chodzi o tę autorkę, to miałam ochotę skusić się już na jej poprzednią powieść „Antykwariat spełnionych marzeń”. Magiczne słowo „antykwariat” w tytule, śliczna okładka i zachęcający opis, że powieść traktować będzie o jakiejś tajemniczej książce, która ma moc zmieniana życia jej kolejnych czytelników sprawiły, że byłam o krok od wrzucenia jej do wirtualnego koszyka jednej z księgarni internetowych. Z uwagi jednak na fakt, że właśnie wtedy „przejechałam się” na dwóch powieściach, które miały coś wspólnego ze światem pisarstwa i książek w treści, postanowiłam chwilę się wstrzymać z kupnem. Potem poczytałam recenzje, w których powtarzały się te same zarzuty – że za mało miejsca jest poświęcone na antykwariat, że tej „magicznej” książki jest jak na lekarstwo, a większość fabuły wypełniona jest wątkami pobocznymi, więc dałam sobie spokój.
Kiedy jednak wyszła najnowsza powieść Doroty Gąsiorowskiej „Melodia zapomnianych miłości”, znów z przepiękną okładką i jeszcze bardziej zachęcającym opisem, tym razem nie zapanowałam nad sobą i kupiłam ją. Być może dlatego, że niedawno skończyłam nieoczekiwanie przyjemne i dobrze napisane romansidło Krystyny Mirek o hrabim Canterdorf i nieco odzyskałam wiarę w polską powieść „kobiecą”. Tym razem jednak okazało się, że mogę spokojnie powtórzyć wszystkie zarzuty recenzentów „Antykwariatu…”, bo Gąsiorowska popełnia dokładnie te same błędy w „Melodiach…”.
Opis na okładce jest super: młoda nauczycielka gry na skrzypcach przyjmuje niezwykłą propozycję wakacyjnej pracy, która ma pomóc uratować jej rodzinę od bankructwa. Bianka wyrusza więc do Kazimierza, by za pomocą swojego talentu muzycznego nawiązać kontakt z niewidomym Samem. Stary dworek, w którym mieszkają jej pracodawcy kryje w sobie wiele tajemnic, które mogą mieć coś wspólnego z rodziną Bianki. Brzmi ciekawie, prawda? Jest tu kilka elementów, które przyciągnęły moją uwagę jak magnes. Przede wszystkim niewidomy bohater. Nałogowo czytam książki z niepełnosprawnymi postaciami, sama nie wiem dlaczego, jest to dla mnie po prostu niezwykle fascynujący temat i uwielbiam sprawdzać, jak podchodzą do niego różni autorzy. Poza tym stary dom pełen tajemnic, rodzinne sekrety i główna bohaterka, która jest artystką – wszystkie te tematy są dla mnie atrakcyjne i interesujące i razem powinny się składać na rewelacyjną lekturę. Co więc dostałam? Stek bzdur.
Przede wszystkim główna bohaterka jest tak beznadziejnie nierealistyczna, że to przekracza wszelkie pojęcie. Bianka ma chyba 30 lat (wnioskuję to z jednego zdania w  środku powieści, bo autorka nie przejmuje się takimi pierdołami jak porządne wprowadzenie i opisanie bohaterów), a zachowuje się (i jest traktowana przez wszystkich) jakby miała mniej więcej 16. Mieszka z ojcem, do którego zwraca się „tatku” a on do niej „chochliku” i których związek jest tak idiotycznie przesłodzony, że zęby cierpną. Generalnie tatuś i córeczka popijają razem kakao i mają potworny problem, żeby się rozstać na dwa miesiące. Bianka zdaje się unosić w jakimś błogim niebycie, razem ze swoim tatusiem. Faceci ją nie obchodzą. O wyprowadzce nawet nie myśli.  Życie jej nie dotyka. Niby ma te problemy finansowe, ale jakoś tak niepoważnie i w tle, tak, żeby nie przeszkadzały jej w bujaniu w obłokach.
Bianka dostaje jakąś dziwaczną propozycję pracy od tajemniczej i niesympatycznej Klary. Ma przyjechać do Kazimierza i…coś zrobić. I właśnie to jest najsłabszy punkt powieści. Właściwie nie wiadomo, po co Bianka przyjeżdża do Kazimierza. Z opisu na okładce wywnioskowałam, że miała terapeutycznie grać na skrzypcach niewidomemu. Tymczasem cała jej „praca” sprowadza się do przynoszenia mu tacy z jedzeniem, czego zresztą usiłuje unikać jak ognia. Na skrzypcach gra raz, późnym wieczorem i we własnym pokoju. Przez resztę czasu Bianka je posiłki razem z niesympatyczną Klarą i jej kamerdynerem (What? Why?), tudzież z o wiele bardziej sympatyczną gosposią Martą, popija kawkę, herbatkę i winko oraz szwenda się po okolicy. Ze swoim podopiecznym spędza minimalną ilość czasu, w ciągu którego zachowuje się jak dziewiętnastowieczna cnotka-niewydymka. Ta cała tajemnicza „praca” to tak naprawdę jakieś dziwaczne wczasy pod gruszą. Bianka centralnie nie ma ŻADNYCH obowiązków i jeszcze ma za to dostać kupę forsy. A z całej istoty tej „pracy” robi się wielką tajemnicę, która nie ma kompletnie sensu. Autorka wydaje mi się w tym momencie równie oderwana  od rzeczywistości, co jej bohaterka, bo nikt nigdy chyba nikomu nie zaoferował równie idiotycznej „pracy”.
Trzy czwarte powieści zajmują wątki poboczne, czyli postacie Marty, jej córki Gosi, miejscowego pijaczka Rysia i jego babki Serafiny. To właśnie z tymi ludźmi Bianka spędza większość swojego czasu i to o nich jest ta książka. Na końcu mamy rozwiązanie rodzinnej tajemnicy, które jest mega przekombinowane, infantylne i dość mocno bez sensu.
Zostaje jeszcze postać Sama, na którą najbardziej liczyłam. Niestety, Sam jest tak drewniany i nierealistyczny jak cała ta książka, a może nawet bardziej. Jego motywacje są kompletnie pozbawione sensu, jego zachowanie nie przystoi dorosłemu mężczyźnie, a sama jego postać jest tak konsekwentnie zmarginalizowana, że prawie go w tej książce nie ma. W tym, co robi Sam nie ma krzty logiki od początku, do samiutkiego końca.
Tak więc „Melodia zapomnianych miłości” jest nie wiadomo czym. Nie jest to romans, chociaż niby ma nim być (główni bohaterowie przebywają razem przez mniej więcej 30 stron na 460), nie jest to saga rodzinna, chociaż niby ma nią być….właściwie mam wrażenie, że jest to powieść o potrzebie przykrywania studni deskami (to jest wątek, który przewija się najczęściej, bo tym głównie zajmuje się Serafina – nieoczekiwanie jedna z najważniejszych i najbardziej eksponowanych postaci w tej książce). A na końcu, niczym wisienkę na torcie, dostajemy jeszcze kompletnie bezsensowny epilog.

Zastanawiam się, do kogo mam mieć pretensje, że książka nie spełniła moich oczekiwań. Z uwagi na fakt, że jest to już druga powieść pani Gąsiorowskiej, której treść znacząco rozmija się z opisem na okładce, mam wrażenie, że głównie zawinili spece od marketingu w wydawnictwie, którzy te opisy układają. W tym wypadku produkt nie odpowiada opakowaniu a reklama kłamie. A ja, jako konsument, jestem zła  bo wyrzuciłam pieniądze w błoto.

piątek, 30 czerwca 2017

GDZIE TE CHŁOPY? – AGNIESZKA LINGAS – ŁONIEWSKA „WSZYSTKO WINA KOTA”

Agnieszka Lingas-Łoniewska jest nazywana królową polskiego romansu. Ma na koncie wiele powieści, które zbierają na ogół pozytywne recenzje. Wyczytałam z nich na przykład, że autorka umiejętnie łączy wątki romantyczne z trudniejszymi zagadnieniami społecznymi czy psychologicznymi. Z uwagi na fakt, że polskich powieści obyczajowych na ogół nie trawię,  bo mam wrażenie, że od co najmniej dekady stanowią one wyłącznie popłuczyny po „Nigdy w życiu” Grocholi (która to powieść, swoją drogą, jest popłuczynami po „Dzienniku Bridget Jones”), jak do tej pory nie zapoznawałam się z twórczością Lingas-Łoniewskiej, ale to nazwisko zapisałam sobie w pamięci właśnie przez te pozytywne recenzje. Kiedy więc w ofercie jednej z księgarni internetowych natknęłam się na jej najnowszą powieść, reklamowaną jako „lekką i wciągającą komedię omyłek”, w dodatku dziejącą się w środowisku pisarskim, postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i przeczytać coś owej „królowej”. Liczyłam, że może będzie to książka w stylu „Do trzech razy śmierć” Alka Rogozińskiego, tylko bez trupów za to z romansem. Tymczasem dostałam najbardziej sztampowy romans wszech czasów, do tego tak przesłodzony, że aż ścierpły mi zęby.Ani nie jest to komedia, ani nie ma w niej omyłek. W dodatku wątek reklamowany na okładce stanowi zaledwie jedną czwartą fabuły. Ale do rzeczy.

Z opisu wynika, że jest to powieść  Lidii Makowskiej, która pod pseudonimem Róża Mak (swoją drogą – co za koszmarnie kwiatowy pseudonim), od dziesięciu lat publikuje bardzo popularne romanse. Róża Mak to, oczywiście, ewidentne alter ego autorki wnioskując z opisów jej twórczości, które występują w powieści. Nie wiem jednak, czy pani Lingas-Łoniewska nie zaczyna cierpieć na syndrom oderwania od rzeczywistości imienia Katarzyny Michalak, ponieważ w jej powieści Róża Mak stanowi wielką krajową sensację, jej powieści znają dosłownie WSZYSCY, z którymi rozmawia, jej coming out to wydarzenie medialne na miarę kampanii prezydenckiej, a recenzowaniem jej romansideł zajmują się po godzinach oczytani przystojniacy. Anyway, Róża Mak zaczyna korespondować z ośmielającym się delikatnie krytykować jej święte romanse (i za to znienawidzonym przez nią) popularnym blogerem książkowym o pseudonimie Jack Sparrow. Tymczasem Lidia Makowska z winy ciągle przełażącego przez balkon kota wchodzi w bliższą znajomość ze swoim sąsiadem Jeremim Szpakiem. Wszystko komplikuje się, kiedy za namową swojej managerki Karoliny, Lidia postanawia ujawnić w mediach swoją prawdziwą tożsamość, pod warunkiem jednak, że wywiad z nią przeprowadzi tajemniczy Jack Sparrow. A teraz pytanie do spostrzegawczych: domyśliliście się już wielkiego plot twistu, prawda? Wydaje mi się, że do tego potrzeba mniej więcej dwóch szarych komórek i znajomości alfabetu. Szczerze mówiąc, w jakimś rozpaczliwym przebłysku nadziei, mniej więcej w połowie książki liczyłam, że Jackiem Sparrowem okaże się jednak ktoś inny, że autorka nie poszła po najmniejszej linii oporu, ale jeszcze wtedy byłam młoda i naiwna. Doczytawszy książkę do końca zrozumiałam, że najmniejsza linia oporu to jedyna linia, po jakiej porusza się Lingas-Łoniewska. Oprócz perypetii Lidii/Róży mamy też trzy inne wątki jej najbliższych koleżanek (za tak skonstruowane powieści winię z kolei film „Lejdis” czyli popłuczyny po „Seksie w wielkim mieście”)- Karoliny, Tatiany i Anety. Każda z nich ma własną historię miłosną opartą na najbardziej utartym schemacie świata. Naprawdę, wszystkie rozwiązania fabularne są tak sztampowe, że w żadnym z nich nie ma elementu zaskoczenia. Sama nie wiem, który z wątków dzierży palmę pierwszeństwa jako żenada roku, ale moim zdaniem chyba wygrywa ponadczasowy klasyk „to była jego siostra!”. Nie rozumiem w ogóle sensu pisania powieści, w której nie ma jednej oryginalnej myśli tylko funkcjonujące od stu pięćdziesięciu lat klisze (serio, jeśli ktoś czytał „Północ i południe” Elizabeth Gaskell, wydane w roku 1854, to powinien sobie przypomnieć okrzyk Johna Thorntona „It was her brother!”). W dodatku ten niby „główny” wątek, który miał być komedią romantyczną wcale nie jest ani zabawny ani fajny. Róża Mak i Jack Sparrow wysyłają do siebie takie podobno „głębokie” i „genialne” maile, których trzy czwarte zawartości stanowi przerzucanie się tytułami piosenek. Ja rozumiem, że słuchanie cięższych brzmień jest takie „cool”, ale takie kompulsywne podniecanie się własną playlistą to raczej domena gimbazy a nie ludzi po trzydziestce.

Sama już nie wiem, czy to właśnie powielanie schematów jest najgorsze, czy okropny cukierkowato-słodzikowaty styl autorki. Te wyznania! Te uniesienia! Te seksy takie namiętne! Te problemy takie z dupy! Te konflikty, które dałoby się rozwiązać pięciominutową rozmową! Te tajemnice takie mało tajemnicze! Te żarty takie nieśmieszne! Ci faceci tacy piękni, muskularni, inteligentni, romantyczni, cudowni i idealni, że aż niemożliwi! W jakimś momencie zaczęłam się bawić myślą o tym, jak miałaby wyglądać adaptacja tej powieści i stwierdziłam, że projekt upadłby już na wstępie, bo niemożliwe jest znalezienie w Polsce czterech (a właściwie licząc kluczowych bohaterów pobocznych) sześciu aktorów, którzy spełnialiby wymagania fizyczne autorki. Nawet jeśli Rafał Maślak i Ekskluzywny Menel odkryliby w sobie nagle talent aktorski, to i tak by zabrakło by jeszcze ze trzech panów.

W dodatku Lingas-Łoniewska dołącza do grona polskich autorek, które panicznie boją się przełamać jakiś taki dziwny katolicko-moralizatorski schemat, który sprowadza się do tego, że jeśli tworzą postać kobiety, która jest w związku małżeńskim i jeśli są problemy w tym związku, to nie ważne co się dzieje, nie ważne jaka była przyczyna tych problemów, nie ważne, że na horyzoncie pojawia się potencjalnie dużo lepszy partner – bohaterka ZAWSZE w końcu wróci do męża. Nie ważne, że mąż to nieudacznik, nie ważne, że za pół roku czy rok te same problemy wrócą jak bumerang. Mąż i żona muszą się w końcu pogodzić. Nowy i potencjalnie lepszy partner zostanie bezceremonialnie odstawiony na bok, a bohaterka spokojnie wróci do gotowania obiadu dla nieco skruszonego męża-nieudacznika, wzdychając z zadowoleniem i wygłaszając umoralniający banał w stylu „o małżeństwo zawsze warto walczyć”. Chciałabym  kiedyś zobaczyć w polskiej powieści obyczajowej jakiś rozwód – od tak, dla odmiany, żeby się przekonać, czy to w ogóle możliwe.


Najdziwniejsze jest to, że mimo wszystko tę książkę czyta się zadziwiająco szybko. Właściwie mam wrażenie, że to jest jej jedyna zaleta. A, nie, jeszcze ma okładkę bardzo ładną, grafik się postarał. I to w sumie wszystkie pozytywy. W gruncie rzeczy „Wszystko wina kota” spełniła jednak swoje zadanie – zapoznałam się z twórczością Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i tej pani już podziękuję. Teraz mogę ją spokojnie omijać szerokim łukiem,  tak jak i resztę polskich romansów. Przynajmniej do czasu aż spadnie mi poziom cukru we krwi i będę potrzebowała solidnej dawki sacharyny.

niedziela, 21 maja 2017

KOD JANA MATEJKI – MACIEJ SIEMBIEDA „444”

W tym roku wybrałam się na urlop rekordowo wcześnie, bo już w połowie maja. Pracując od września praktycznie non-stop, przez 6 dni w tygodniu, z przerwami tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc, nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęła się wiosna, ale za to zauważyłam że rozładowała mi się bateria. Postanowiłam więc naładować ją leżąc na plaży w ciepłym kraju. A właściwie nie na plaży tylko nad basenem, na wygodnym leżaku, z kolorowym drinkiem w jednej ręce i dobrym, wciągającym czytadłem w drugiej. Czytadło spadło mi jak z nieba, bowiem mniej więcej tydzień przed wyjazdem zobaczyłam w Internecie informację o premierze powieści Macieja Siembiedy „444”. Po przeczytaniu opisu na okładce uznałam, że jest to dokładnie ten rodzaj lektury, który preferuję na urlopie – lekka, wciągająca powieść przygodowa, z wartką akcją, ciekawą zagadką i historią w tle. Modliłam się tylko, żeby książka nie okazała się naiwna i badziewna, bo to na pewno zepsułoby mi wymarzony odpoczynek. Na szczęście „444” spełniło wszystkie moje wymagania i zapewniło mi świetną rozrywkę na urlopie.

Fabuła przedstawia się następująco: w (starannie zaaranżowanym) wypadku ginie dziennikarz zmierzający właśnie na spotkanie z młodym prokuratorem IPN-u. Dziennikarz ma podobno dostęp do sensacyjnych dokumentów mogących rzucić światło na niezwykłą historię najczęściej kradzionego obrazu Jana Matejki pt. „Chrzest Warneńczyka”. Obrazu, który podobno zawiera w sobie potężną przepowiednię. Otóż raz na 444 lata rodzi się wybraniec, którego misją jest połączenie i pogodzenie dwóch największych religii świata – chrześcijaństwa i islamu.  Nad udaremnieniem misji kolejnych wybrańców bez wytchnienia pracuje tajemnicza organizacja o nazwie Bokira, która nie zawaha się przed niczym by nie dopuścić do wypełnienia się przepowiedni. Tymczasem prokurator Jakub Kania postanawia na własną rękę zbadać tajemnicę obrazu Matejki.

Jeśli komuś na tym etapie czytania nasuwają się skojarzenia z „Kodem Da Vinci” Dana Browna, to, moim zdaniem, bardzo słusznie. „444” jest bowiem dokładnie tego typu powieścią. Mamy w niej zagadkę opartą na tajemniczym kodzie ukrytym w obrazie słynnego malarza, mamy również młodych, rzutkich bohaterów, próbujących ją rozwikłać, mamy w końcu tajemnicę zdolną wstrząsnąć światem oraz sekretną i śmiertelnie niebezpieczną organizację zagrażającą naszym protagonistom. Nie znaczy to jednak, że Siembieda zwyczajnie zrzynał z Browna, wymieniając po prostu Da Vinci na Matejkę. Wręcz przeciwnie, jego powieść, choć utrzymana w tym samym gatunku i podobnym stylu, jest jednocześnie świeża i w pełni satysfakcjonująca. Siembieda wykazuje się dużą wiedzą i umiejętnie łączy fakty historyczne z fikcją literacką. Jego bohaterowie są sympatyczni, choć może odrobinę jednowymiarowi i nieco zbyt mało charyzmatyczni, ale akurat przy tej powieści zupełnie mi to nie przeszkadzało. Akcja przeskakuje w czasie, od roku tysięcznego aż po trzysta lat w przyszłość, co jest bardzo ciekawym zabiegiem i sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko i z dużym zainteresowaniem. Do tego dochodzi luźny ale klarowny styl narracji, bez silenia się na poetyckie opisy.

Siembieda udowadnia również w swojej powieści, że traktuje wymyśloną przez siebie dziejową tajemnicę z dużo większym dystansem niż Dan Brown. Bohaterowie kilkakrotnie sprowadzają czytelnika z obłoków wybujałej fantazji na ziemię, a raz nawet wręcz pada stwierdzenie, że nie jest to „Kod Da Vinci” i żeby nie spodziewać się niestworzonych rzeczy. Jednocześnie fani prozy Browna powinni poczuć się w pełni usatysfakcjonowani fabułą „444”, gdyż autorowi udało się stworzyć powieść równie ciekawą, z wartką akcją i wciągającą fabułą, a do tego osadzoną w polskich realiach i przybliżającą postać jednego z najwybitniejszych polskich malarzy. Podczas lektury mamy okazję przekonać się, że Jan Matejko - najwybitniejszy polski malarz historyczny, którego wizerunki zdominowały nie tylko banknoty NBP ale również wyobraźnię kolejnych pokoleń rodaków, sam w sobie stanowił niezwykle barwną i interesującą postać.


Podsumowując: powieść Macieja Siembiedy, choć nie jest najoryginalniejszą pozycją na rynku i pełnymi garściami czerpie z popularności swojego amerykańskiego poprzednika, jest jednocześnie świetną, lekką i wciągającą lekturą, idealną na letni wypoczynek. Mnie zainspirowała również do zaplanowania na najbliższą przyszłość wycieczki do Muzeum Narodowego w Warszawie, by zobaczyć na żywo najsłynniejszy obraz Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”. Kto wie, może w tym obrazie również ukryty jest sensacyjny kod? :)

niedziela, 26 marca 2017

SIEDEM PLAG EGIPSKICH – KIM HOLDEN „PROMYCZEK”

O tej książce było swego czasu dość głośno. Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam jej recenzję. Większość piała zachwytami, ale kilku blogerów umieściło „Promyczka” na liście swoich największych rozczarowań zeszłego roku, co sprawiło, że tym bardziej miałam ochotę przeczytać tę powieść, bo przecież od dawna wiadomo, że najlepsze książki to te, które wzbudzają największe i skrajne emocje – od miłości do nienawiści.

Wiedziałam jednak, że „Promyczek” (wbrew swemu tytułowi) to powieść smutna, więc czekałam na odpowiedni moment, żeby zabrać się do lektury. Na moje nieszczęście ostatnio dopadła mnie paskudna grypa, która dość skutecznie unieruchomiła mnie w łóżku na kilka dni, a jak jestem chora to lubię użalać się nie tylko nad sobą ale i nad innymi, więc uznałam, że to będzie idealny moment, żeby odpalić „Promyczka”. Książkę „łyknęłam” w jeden dzień i po lekturze stwierdzam, że moja recenzja będzie plasować się gdzieś w połowie pomiędzy zachwytami a hejtem.

Bohaterką powieści jest tytułowy „Promyczek” czyli Kate Sedgwick – dziewiętnastolatka, której życie nigdy nie rozpieszczało. Kate dostaje stypendium na niewielkim uniwersytecie w Minnesocie, do której przenosi się ze słonecznego San Diego, pozostawiając za sobą swojego najlepszego przyjaciela – stojącego u progu wielkiej kariery muzycznej Gusa. Kate nie ma wielkich wymagań od życia, pragnie po prostu studiować, pracować i w miarę możliwości pomagać innym. Jedyną rzeczą, której na pewno nie ma w planach to miłość – Kate zwyczajnie nie ma na nią czasu. Wszystko ulega zmianie, kiedy nasza bohaterka poznaje Kellera.  Problem polega na tym, że zarówno Kate jak i Keller mają w swoim życiu potężne sekrety, których ujawnienie może uczynić ich związek praktycznie niemożliwym.

Na początku tej powieści miałam olbrzymi problem z jej główną bohaterką. Krótko mówiąc – Kate w ogóle mi się nie podobała. Ostatnio czytałam na jednym z blogów recenzenckich, że blogerzy książkowi nie powinni wygłaszać tego typu opinii, że bohaterowie literaccy nie są od tego, żeby ich lubić albo nie lubić i że to nie ma nic do rzeczy. Nie zgadzam się z tą opinią w całej rozciągłości. Od początku mojej przygody z literaturą nawiązywałam silną więź z bohaterami książkowymi – kochałam ich i nienawidziłam. Zawsze też traktowałam ich jak prawdziwych ludzi, zgadzałam się lub nie z ich wyborami, oceniałam ich moralność i zachowanie. Wydaje mi się, że jeśli, jako czytelniczka, mam zainwestować swój czas i energię w śledzenie losów danego bohatera, to muszę go polubić, muszę związać się z nim emocjonalnie. No chyba, że jest to antybohater, ale to już zupełnie inna bajka. Natomiast jeśli bohater ma w założeniu być pozytywny, a jednak mnie wkurza, nie lubię go i nie podoba mi się jego zachowanie, to wtedy lektura jego przygód męczy i irytuje zamiast sprawiać przyjemność. Niestety, przez pierwszą część powieści Kate okropnie mnie denerwowała. Jej pseudonim „Bright Side”, tłumaczony na polski jako „Promyczek”, ale oznaczający bardziej optymistkę, wydawał mi się co najmniej nieuzasadniony. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron powieści Kate zdaje się oceniać wszystko i wszystkich dookoła siebie – pod kątem tego jak się ubierają, czego słuchają, co jedzą, i jaką piją kawę. Szczególnie to ostatnie doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Nie znoszę wszelkich przejawów snobizmu i to dziwaczne cieszenie się, że się pije zwykłą czarną kawę, to całe „witaj w klubie”, tak jakby ludzie, którzy dodają do swojej kawy mleka czy cukru byli w jakiś sposób gorsi od fanów małej czarnej, jest po prostu idiotyczne, zupełnie jak rządzący ostatnio internetami hejt na pizzę hawajską.  W dodatku dziewiętnastoletnia gówniara, której wydaje się, że jest wielką koneserką kawy, mody, muzyki i jedzenia jest dla mnie właśnie dokładnie nastoletnią roszczeniową gówniarą. Drugą rzeczą, która nieodmiennie irytowała mnie w Kate było jej słownictwo. Przeżyłabym nawet to nieszczęsne kalifornijskie „dude” i „like”, ale tak potężna ilość przekleństw w ustach młodej kobiety była dla mnie rażąca. Nie jestem purystką językową i sama również lubię sobie rzucić „panienką” tu i tam, ale co za dużo to niezdrowo. Później jednak, w miarę rozwoju fabuły, Kate stawała się dla mnie coraz mniej irytująca i coraz bardziej zasługiwała na swoją ksywkę. Zaczęłam ją nie tylko lubić, ale przede wszystkim szanować i wciągnęła mnie jej historia.

Drugim największym problemem jest dla mnie postać Kellera. Właściwie nie do końca wiem, po co ta postać została stworzona. Autorce udało się już wcześniej zarysować rewelacyjnego protagonistę tej historii w osobie Gusa, z którym Keller nie ma najmniejszych szans. Jak na głównego bohatera jest nudny, sztampowy i bez polotu. Sceny pomiędzy nim a Kate wydają się być miałkie w porównaniu do chemii, którą produkuje zestawienie Kate/Gus. Z tego co wiem, Gus dostał już swoją własną powieść, którą zresztą mam zamiar przeczytać, ale wydaje mi się, że „Promyczek” jako historia bardzo by skorzystał na tym, gdyby był historią Kate i Gusa. Gus to właściwie jedyny bohater „Promyczka”, którego autentycznie pokochałam.

Trzeci problem pojawił się mniej więcej w dwóch trzecich powieści, kiedy czytelnik ma wreszcie możliwość pełnego wglądu w historię Kate. Problem polega na tym, że jest tego wszystkiego po prostu za dużo. Mam wrażenie, że autorka zrobiła sobie listę wszystkich możliwych nieszczęść jakie mogą spotkać młodą kobietę, po czym zużyła jej większą część na Kate. W jakimś momencie czekałam jeszcze na postać kulawego szczeniaczka, bo właściwie tylko tego brakowało do kompletu. Wydaje mi się, że gdyby Kim Holden odchudziła portfolio Kate o kilka koszmarnych trudności życiowych, realizmowi powieści wyszłoby to zdecydowanie na plus.

Nie zrozumcie mnie jednak źle – to nie jest tak, że „Promyczek” mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie, lektura sprawiła mi dużą przyjemność, historia mnie wciągnęła, czytało mi się bardzo dobrze, a pod koniec płakałam rzewnymi łzami. Nie uważam jednak tej książki za jakieś wybitne dzieło, na to zdecydowanie ma zbyt wiele wad. Jedną z ostatnich rzeczy, której się uczepię jest samo zakończenie. Nie chcę pisać tu zbyt wiele, żeby nie spojlerować, ale wkurzyła mnie scena z listami, które Kate napisała do bliskich. Rozumiem powagę sytuacji, ale znów mam problem z nastolatką, która zwraca się do wszystkich wokoło w trybie rozkazującym i mówi im jak mają żyć. Wydaje mi się, że absolutnie NIC nie usprawiedliwia takiej formy udzielania rad, nawet najlepsze chęci.


„Promyczka” polecam fankom literatury New Adult oraz osobom lubiącym rzewne historie i romanse a la Nicholas Sparks, oraz osobom, które lubią się czasem porządnie wypłakać przy książce, choćby wyłącznie w celu przeczyszczenia kanalików łzowych.

niedziela, 5 marca 2017

ZE ŚMIERCIĄ JEJ DO TWARZY – DARYNDA JONES , CYKL O CHARLEY DAVIDSON

Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj.  Oglądałam sobie na YouTube najnowszy odcinek programu Davida Lettermana, kiedy obok Heidi Klum na kanapie zasiadł jakiś artystycznie rozczochrany młody mężczyzna, którego prowadzący zaczął wypytywać o to, jak to jest stać się największym idolem nastolatek w ciągu jednej doby. Wytrzeszczyłam oczy, ponieważ miałam wrażenie, że widzę tego człowieka po raz pierwszy w życiu. Okazało się, że nazywa się Robert Pattinson i opowiadał o tym, jak to jest zagrać główną rolę w adaptacji jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. Owego bestsellera również kompletnie nie kojarzyłam, więc, czując że omija mnie jakiś fenomen, czym prędzej zaczęłam googlować ile sił w palcach i już po chwili, przez empik.com (historia działa się wiele lat temu, zanim odkryłam inne księgarnie internetowe), stałam się właścicielką powieści „Zmierzch” po angielsku, w filmowej okładce. Książkę odebrałam kilka dni później, w drodze na uczelnię, gdzie po zakończeniu sesji czekałam na wpis od jednego z wykładowców.  Zaczęłam czytać ją na korytarzu, ściskając indeks w ręku i czekając na upragniony autograf. I wpadłam. Na tym właśnie korytarzu, wśród zgiełku, hałasu i nieustannego ruchu studentów i wykładowców, od pierwszych stron straciłam poczucie rzeczywistości. Nieprzytomna zupełnie, jedną nogą będąc w Forks, drugą w Łodzi, odebrałam wpis, dojechałam do domu i przepadłam właściwie na całą dobę, póki nie dojechałam do ostatniej strony. Przy okazji odkryłam dwa nowe zjawiska literackie: Young Adult i Paranormal Romance, które pokochałam z całego serca.

W późniejszych latach miałam do czynienia z dziesiątkami książek reprezentujących oba te gatunki. Jedne były lepsze, drugie gorsze, większość ciekawa. Podjęłam nawet własną próbę literacką w tym gatunku (na wieczne czasy, niestety, nieukończoną), ciągle wypatrując nowych pozycji. Ostatnio jednak trafiałam na coraz gorsze szmiry. Nudne, przewidywalne, schematyczne i jeszcze raz nudne. Zaczęłam się zastanawiać czy to Paranormal Romance jako gatunek kompletnie się przejadł, czy tylko ja mam pecha i trafiam na wyjątkowe szmiry. Ostatnio jednak oglądając videobloga z recenzjami (i przy okazji przypominając sobie dlaczego nienawidzę videoblogów), natknęłam się na recenzję serii autorstwa Daryndy Jones.  Wśród nadużywanego przez autorkę przymiotnika „mega” wyłowiłam kilka informacji, które zainteresowały mnie na tyle, że postanowiłam zapoznać się przynajmniej z pierwszym tomem cyklu. I wpadłam. Ponownie. Okazuje się, że Paranormal Romance żyje i ma się świetnie! A wszystko za sprawą serii o Charley Davidson.
Cylk Daryndy Jones opowiada o perypetiach pewnej kostuchy. Charley Davidson ma 27 lat, mieszka w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk i prowadzi agencję detektywistyczną, ma duży biust i zgrabny tyłek (jej własna opinia), niesamowitą kolekcję zabawnych koszulek, ADD, ironicznie poczucie humoru i tendencję do pakowania się w kłopoty przy każdej okazji . Jest uzależniona od kawy i lubi nadawać imiona przedmiotom oraz częściom własnej anatomii. Oprócz tego, od dnia swoich narodzin, Charley widzi zmarłych. Dość szybko orientuje się, że dzieje się tak dlatego, że jest ona kostuchą – zmarli przechodzą przez nią na drugą stronę. Oczywiście nie wszyscy zmarli, inaczej biedna Charley nie miałaby chwili spokoju, ale wyłącznie ci, którzy mają na ziemi niedokończone sprawy. Dlatego od wczesnego dzieciństwa Charley pomaga najpierw własnemu ojcu a później wujowi,  będącymi policyjnymi detektywami, w rozwiązywaniu śledztw, korzystając z wskazówek udzielonych jej przez nieboszczyków.
Akcja pierwszego tomu, zatytułowanego „Pierwszy grób po prawej” rozpoczyna się, kiedy do Charley przychodzi trójka zamordowanych prawników, którzy proszą ją o pomoc w ustaleniu przyczyny ich śmierci. Jednocześnie sama Charley znajduje się w bardzo dziwnej sytuacji, ponieważ od ponad miesiąca uwikłana jest w ognisty romans z tajemniczym nieznajomym, który nawiedza ją wyłącznie w snach. Kostucha postanawia dowiedzieć się, kim jest ta dziwna istota, kiedy jedno słowo wypowiedziane przez niematerialnego kochanka uruchamia u niej lawinę wspomnień.

Obecnie zaczęłam  czytać już dziesiątą część serii, muszę więc bardzo się pilnować, żeby nie sadzić w tej recenzji spojlerami. Każda część cyklu osnuta jest wokół jakiejś zagadki kryminalnej, którą rozwiązuje Charley, a jednocześnie wokół jej własnej postaci. Wraz z rozwojem serii Charley dowiaduje się wielu zaskakujących faktów o samej sobie i o swoim przeznaczeniu. Dużo miejsca zajmuje również historia jej miłości, o której nie mogę napisać w tej recenzji nic, żeby nie zaspojlerować i nie zepsuć zabawy czytelnikom sięgającym po pierwszy tom. Powiem tyle – jest seksownie, romantycznie i epicko i właśnie dzięki temu wątkowi powieści Daryndy Jones zdecydowanie podpadają pod kategorię Paranormal Romance.

Jednym z najlepszych elementów powieści jest wszechobecny humor. Dzięki narracji pierwszoosobowej jesteśmy cały czas w skórze Charley, która okazuje się absolutnie rewelacyjną bohaterką. Jej niesamowite poczucie humoru, częste żarty słowne oraz specyficzne spojrzenie na świat sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem. Charley jest ekscentryczna, bardzo kobieca i niezwykle zabawna i właściwie od pierwszych stron chciałam, żeby została moją najlepszą przyjaciółką.  Oprócz samej Charley mamy do pokochania całą galerię wyrazistych i uroczych postaci drugoplanowych, którzy razem z naszą bohaterką tworzą atmosferę kontrolowanego szaleństwa. Cykl przypomina mi nieco pierwsze tomy serii o wampirach z południa autorstwa Charlaine Harris, do momentu zanim autorka zaczęła sabotować własne postacie, ale Charley Davidson jest zdecydowanie lepszą i ciekawszą bohaterką niż Sookie Stachhouse.


Dzięki połączeniu ciekawych zagadek kryminalnych, wątków paranormalnych, pięknego romansu i wszechobecnego humoru (który objawia się nawet na początku każdego rozdziału, gdzie w miejscu zwyczajowych sentencji mamy hasła z koszulek, naklejek na zderzaki i internetowych memów), cykl o Charley Davidson to prawdziwa jazda bez trzymanki i rewelacyjna lektura. Książkę polecam właściwie wszystkim bez wyjątku, ponieważ wydaje mi się, że ta seria stanowi idealną odskocznię od rzeczywistości i ma szansę spodobać się wszystkim, którzy lubią lekką literaturę. A Daryndzie Jones jestem bardzo wdzięczna za przywrócenie wiary w jeden z moich ulubionych gatunków literackich.