Jest prawdą powszechnie znaną, że mam absolutnego fioła na
punkcie Jane Austen. Zakochałam się w jej twórczości w chwili gdy jako
nastolatka po raz pierwszy sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie”. Od tego czasu
Jane Austen towarzyszy mi stale: pisałam na jej temat zarówno pracę
licencjacką, jak i magisterską, na ścianie w gabinecie mam jej portret,
posiadam też liczne kubki, koszulki, torby i inne gadżety z jej podobizną, oraz
co lepszymi cytatami z jej powieści, a nawet replikę jej słynnego pierścionka z
turkusem. Moje egzemplarze jej dzieł są już porządnie zeszmacone od ciągłego
czytania, a DVD z ich ekranizacjami nieco porysowane od wielokrotnego
odtwarzania. Jakże więc mogłam przejść obojętnie obok książki o tytule „Pan
Darcy nie żyje”?
Kusi już sama okładka – elegancka, minimalistyczna, z
zarysem pięknego dworu, zapewne Pemberley i spadającym z nieba mężczyzną we
fraku, zapewne Panem Darcy. Tytuł też jest prowokujący. Jak to Pan Darcy nie
żyje?! Kto ośmielił się targnąć na życie mojej największej literackiej
miłości?! Przecież świat nie może dalej istnieć bez Pana Darcy! Opis na tylnej
okładce również zachęca do lektury. Wynika z niego, że książka to kryminał,
którego akcja dzieje się na planie kolejnej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”.
Tym razem jest to produkcja robiona z iście hollywoodzkim rozmachem i
gwiazdorską obsadą, w samym środku której, jak bolący ząb tkwi odtwórca roli
Darcy’ego – początkujący i nielubiany (i w dodatku, o zgrozo!, blondwłosy)
aktor Peter Murphy. Jego nagła i tajemnicza śmierć na samym początku zdjęć
wywołuje olbrzymie zamieszanie wśród obsady i ekipy produkcji oraz ujawnia całą
masę skrywanych sekretów, które mają szansę przebić nawet fabułę samej Austen.
Brzmi nieźle, prawda? Ja również tak pomyślałam i kiedy
tylko zobaczyłam tę książkę, natychmiast ją sobie kupiłam i w wielkim
podnieceniu zaczęłam lekturę tuż przed Bożym Narodzeniem, skończyłam zaś pod
koniec lutego, co powinno Wam zasugerować, że książka raczej mi się nie
podobała.
Zaczyna się nawet nieźle. Mamy opis początkowego stadium
produkcji, wprowadzonych bohaterów, zawiązaną akcję, pojawia się nawet ciekawy
klimat towarzyszący dużej produkcji filmowej. Autorce trzeba przyznać, że
bardzo dobrze orientuje się w topografii Anglii, oraz jest świetnie
zorientowana w dobrych brytyjskich serialach i ekranizacjach klasyków
literatury. Potem jednak tytułowy Pan Darcy (a raczej jego nędzna namiastka)
ginie i zaczyna się część „kryminalna” powieści, która ją rozkłada na łopatki z
różnych powodów. Przede wszystkim w książce jest zbyt wielu bohaterów, a
krótkie rozdziały bez przerwy przerzucają się między kolejnymi punktami
widzenia (mimo narracji trzecioosobowej, w każdym rozdziale nacisk pada na inne
postaci). Wszystko to dałoby się jednak spokojnie ogarnąć, gdyby nie kompletna
nieumiejętność autorki stworzenia przyzwoitych dialogów. Bohaterowie – dorośli,
wykształceni i światowi ludzie – porozumiewają się między sobą językiem wręcz
gimnazjalnym, bez przerwy sobie wzajemnie przerywając i wchodząc w słowo. W
dodatku ulubionym znakiem interpunkcyjnym autorki jest z znienawidzony przeze
mnie wielokropek, którego w takim natężeniu nie widziałam od czasu, gdy jako
wczesna nastolatka próbowałam przebrnąć przez powieść Barbary Cartland.
Wielokropek oznacza pauzę w wypowiedzi i w związku z tym wszyscy bohaterowie
tej książki brzmią jakby byli po udarze mózgu albo mieli permanentną sraczkę
werbalną. Oto próbka umiejętności autorki w postaci bezpośredniego cytatu:
„Aha…Tak….Zajebiście” – oświadcza jedna z głównych bohaterek w reakcji na coś.
I tak wygląda prawie każda linijka dialogu. Jest to tak koszmarnie męczące, że
musiałam przerywać czytanie co mniej więcej dwadzieścia stron i robić sobie
tydzień przerwy. W dodatku Magdalena Knedler namiętnie stosuje najtańszy chwyt
z kryminałów, kiedy to podczas dialogu dwoje bohaterów znających jakąś
tajemnicę porozumiewa się między sobą ogólnikami, żeby czytelnik mógł wyciągnąć
zaledwie połowiczne wnioski, w stylu „wiesz, musimy porozmawiać o tamtej nocy i
o tym co się wtedy stało”. Okay, ja rozumiem, że to jest taki zabieg pisarski,
ale w momencie, kiedy trzy czwarte fabuły składa się z dokładnie tej samej
sztuczki i bohaterowie rozmawiają ze sobą za pomocą niedomówień jeszcze
dwadzieścia stron przed końcem powieści, to to już dawno nie jest ekscytujące
tylko cholernie wkurzające. I do tego ten diabelny wielokropek, więc w sumie
wygląda to tak: „wiesz... musimy porozmawiać o … tamtej nocy… i o tym …co się
wtedy stało”. W dodatku zakończenie jest lamerskie i wcale mnie nie usatysfakcjonowało, a
jednego z głównych plot twistów domyśliłam się mniej więcej w połowie powieści.
I na końcu największy zawód. Powieść skierowana jest „do
fanów Jane Austen i nie tylko”, ale okazuje się, że jest to nic więcej jak tylko
bezczelny chwyt marketingowy, bo w książce powiązań z prozą Austen jest tyle co
kot napłakał. Z całej wielkiej adaptacji DiU mamy wyłącznie pół jakiejś
bezsensownej sceny oraz tego nieszczęsnego Pana Darcy w tytule, natomiast
jakieś 85% powieści nie ma kompletnie nic wspólnego z Austen. Nie od dzisiaj
wiadomo, że wszystko co jest sygnowane nazwiskiem brytyjskiej autorki doskonale
się sprzedaje, ale problem polega na tym, że jeśli mamy Austen w tytule to
chcemy otrzymać Austen w treści. Gdyby cała akcja książki rozgrywała się na
planie ekranizacji, albo gdyby fabuła przypominała rozwiązania z jej powieści,
albo cokolwiek w tym stylu, nie miałabym pretensji. Tymczasem Austen
wykorzystana jest wyłącznie w tytule i na okładce żeby przyciągnąć fanów, a
akcja powieści równie dobrze mogłaby rozgrywać się na planie jakiegokolwiek
filmu i wyszłoby dokładnie na to samo. Dla mnie jest to po prostu naciąganie
fanów Jane Austen i próba zarobienia na jej fenomenie i dlatego czuję się nie tylko zawiedziona, ale zwyczajnie oszukana.
Książki nie polecam fanom Jane Austen, ponieważ nie znajdą w
niej niczego dla siebie. Mogę ją rekomendować wyłącznie fanom Barbary Cartland
oraz wielokropków wciskanych gdzie popadnie. Ogólnie – strata czasu i zmarnowanie
naprawdę ślicznej okładki, a szkoda, ponieważ autorka miała całkiem niezły
pomysł na fabułę i gdyby starczyło jej umiejętności, mogłaby z tego być
naprawdę niezła książka.