O tej książce było swego czasu dość głośno. Gdzie się nie
obejrzałam, tam widziałam jej recenzję. Większość piała zachwytami, ale kilku
blogerów umieściło „Promyczka” na liście swoich największych rozczarowań
zeszłego roku, co sprawiło, że tym bardziej miałam ochotę przeczytać tę
powieść, bo przecież od dawna wiadomo, że najlepsze książki to te, które
wzbudzają największe i skrajne emocje – od miłości do nienawiści.
Wiedziałam jednak, że „Promyczek” (wbrew swemu tytułowi) to
powieść smutna, więc czekałam na odpowiedni moment, żeby zabrać się do lektury.
Na moje nieszczęście ostatnio dopadła mnie paskudna grypa, która dość
skutecznie unieruchomiła mnie w łóżku na kilka dni, a jak jestem chora to lubię
użalać się nie tylko nad sobą ale i nad innymi, więc uznałam, że to będzie
idealny moment, żeby odpalić „Promyczka”. Książkę „łyknęłam” w jeden dzień i po
lekturze stwierdzam, że moja recenzja będzie plasować się gdzieś w połowie
pomiędzy zachwytami a hejtem.
Bohaterką powieści jest tytułowy „Promyczek” czyli Kate
Sedgwick – dziewiętnastolatka, której życie nigdy nie rozpieszczało. Kate
dostaje stypendium na niewielkim uniwersytecie w Minnesocie, do której przenosi
się ze słonecznego San Diego, pozostawiając za sobą swojego najlepszego
przyjaciela – stojącego u progu wielkiej kariery muzycznej Gusa. Kate nie ma
wielkich wymagań od życia, pragnie po prostu studiować, pracować i w miarę
możliwości pomagać innym. Jedyną rzeczą, której na pewno nie ma w planach to
miłość – Kate zwyczajnie nie ma na nią czasu. Wszystko ulega zmianie, kiedy
nasza bohaterka poznaje Kellera. Problem
polega na tym, że zarówno Kate jak i Keller mają w swoim życiu potężne sekrety,
których ujawnienie może uczynić ich związek praktycznie niemożliwym.
Na początku tej powieści miałam olbrzymi problem z jej
główną bohaterką. Krótko mówiąc – Kate w ogóle mi się nie podobała. Ostatnio
czytałam na jednym z blogów recenzenckich, że blogerzy książkowi nie powinni
wygłaszać tego typu opinii, że bohaterowie literaccy nie są od tego, żeby ich
lubić albo nie lubić i że to nie ma nic do rzeczy. Nie zgadzam się z tą opinią
w całej rozciągłości. Od początku mojej przygody z literaturą nawiązywałam
silną więź z bohaterami książkowymi – kochałam ich i nienawidziłam. Zawsze też
traktowałam ich jak prawdziwych ludzi, zgadzałam się lub nie z ich wyborami,
oceniałam ich moralność i zachowanie. Wydaje mi się, że jeśli, jako
czytelniczka, mam zainwestować swój czas i energię w śledzenie losów danego
bohatera, to muszę go polubić, muszę związać się z nim emocjonalnie. No chyba,
że jest to antybohater, ale to już zupełnie inna bajka. Natomiast jeśli bohater
ma w założeniu być pozytywny, a jednak mnie wkurza, nie lubię go i nie podoba
mi się jego zachowanie, to wtedy lektura jego przygód męczy i irytuje zamiast
sprawiać przyjemność. Niestety, przez pierwszą część powieści Kate okropnie
mnie denerwowała. Jej pseudonim „Bright Side”, tłumaczony na polski jako „Promyczek”,
ale oznaczający bardziej optymistkę, wydawał mi się co najmniej nieuzasadniony.
Przez pierwsze pięćdziesiąt stron powieści Kate zdaje się oceniać wszystko i
wszystkich dookoła siebie – pod kątem tego jak się ubierają, czego słuchają, co
jedzą, i jaką piją kawę. Szczególnie to ostatnie doprowadziło mnie do szewskiej
pasji. Nie znoszę wszelkich przejawów snobizmu i to dziwaczne cieszenie się, że
się pije zwykłą czarną kawę, to całe „witaj w klubie”, tak jakby ludzie, którzy
dodają do swojej kawy mleka czy cukru byli w jakiś sposób gorsi od fanów małej
czarnej, jest po prostu idiotyczne, zupełnie jak rządzący ostatnio internetami
hejt na pizzę hawajską. W dodatku
dziewiętnastoletnia gówniara, której wydaje się, że jest wielką koneserką kawy,
mody, muzyki i jedzenia jest dla mnie właśnie dokładnie nastoletnią
roszczeniową gówniarą. Drugą rzeczą, która nieodmiennie irytowała mnie w Kate
było jej słownictwo. Przeżyłabym nawet to nieszczęsne kalifornijskie „dude” i „like”,
ale tak potężna ilość przekleństw w ustach młodej kobiety była dla mnie rażąca.
Nie jestem purystką językową i sama również lubię sobie rzucić „panienką” tu i
tam, ale co za dużo to niezdrowo. Później jednak, w miarę rozwoju fabuły, Kate
stawała się dla mnie coraz mniej irytująca i coraz bardziej zasługiwała na
swoją ksywkę. Zaczęłam ją nie tylko lubić, ale przede wszystkim szanować i
wciągnęła mnie jej historia.
Drugim największym problemem jest dla mnie postać Kellera.
Właściwie nie do końca wiem, po co ta postać została stworzona. Autorce udało
się już wcześniej zarysować rewelacyjnego protagonistę tej historii w osobie
Gusa, z którym Keller nie ma najmniejszych szans. Jak na głównego bohatera jest
nudny, sztampowy i bez polotu. Sceny pomiędzy nim a Kate wydają się być miałkie
w porównaniu do chemii, którą produkuje zestawienie Kate/Gus. Z tego co wiem,
Gus dostał już swoją własną powieść, którą zresztą mam zamiar przeczytać, ale
wydaje mi się, że „Promyczek” jako historia bardzo by skorzystał na tym, gdyby
był historią Kate i Gusa. Gus to właściwie jedyny bohater „Promyczka”, którego
autentycznie pokochałam.
Trzeci problem pojawił się mniej więcej w dwóch trzecich
powieści, kiedy czytelnik ma wreszcie możliwość pełnego wglądu w historię Kate.
Problem polega na tym, że jest tego wszystkiego po prostu za dużo. Mam
wrażenie, że autorka zrobiła sobie listę wszystkich możliwych nieszczęść jakie
mogą spotkać młodą kobietę, po czym zużyła jej większą część na Kate. W jakimś
momencie czekałam jeszcze na postać kulawego szczeniaczka, bo właściwie tylko
tego brakowało do kompletu. Wydaje mi się, że gdyby Kim Holden odchudziła
portfolio Kate o kilka koszmarnych trudności życiowych, realizmowi powieści
wyszłoby to zdecydowanie na plus.
Nie zrozumcie mnie jednak źle – to nie jest tak, że „Promyczek”
mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie, lektura sprawiła mi dużą przyjemność,
historia mnie wciągnęła, czytało mi się bardzo dobrze, a pod koniec płakałam
rzewnymi łzami. Nie uważam jednak tej książki za jakieś wybitne dzieło, na to
zdecydowanie ma zbyt wiele wad. Jedną z ostatnich rzeczy, której się uczepię
jest samo zakończenie. Nie chcę pisać tu zbyt wiele, żeby nie spojlerować, ale
wkurzyła mnie scena z listami, które Kate napisała do bliskich. Rozumiem powagę
sytuacji, ale znów mam problem z nastolatką, która zwraca się do wszystkich
wokoło w trybie rozkazującym i mówi im jak mają żyć. Wydaje mi się, że
absolutnie NIC nie usprawiedliwia takiej formy udzielania rad, nawet najlepsze
chęci.
„Promyczka” polecam fankom literatury New Adult oraz osobom
lubiącym rzewne historie i romanse a la Nicholas Sparks, oraz osobom, które
lubią się czasem porządnie wypłakać przy książce, choćby wyłącznie w celu
przeczyszczenia kanalików łzowych.