niedziela, 26 marca 2017

SIEDEM PLAG EGIPSKICH – KIM HOLDEN „PROMYCZEK”

O tej książce było swego czasu dość głośno. Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam jej recenzję. Większość piała zachwytami, ale kilku blogerów umieściło „Promyczka” na liście swoich największych rozczarowań zeszłego roku, co sprawiło, że tym bardziej miałam ochotę przeczytać tę powieść, bo przecież od dawna wiadomo, że najlepsze książki to te, które wzbudzają największe i skrajne emocje – od miłości do nienawiści.

Wiedziałam jednak, że „Promyczek” (wbrew swemu tytułowi) to powieść smutna, więc czekałam na odpowiedni moment, żeby zabrać się do lektury. Na moje nieszczęście ostatnio dopadła mnie paskudna grypa, która dość skutecznie unieruchomiła mnie w łóżku na kilka dni, a jak jestem chora to lubię użalać się nie tylko nad sobą ale i nad innymi, więc uznałam, że to będzie idealny moment, żeby odpalić „Promyczka”. Książkę „łyknęłam” w jeden dzień i po lekturze stwierdzam, że moja recenzja będzie plasować się gdzieś w połowie pomiędzy zachwytami a hejtem.

Bohaterką powieści jest tytułowy „Promyczek” czyli Kate Sedgwick – dziewiętnastolatka, której życie nigdy nie rozpieszczało. Kate dostaje stypendium na niewielkim uniwersytecie w Minnesocie, do której przenosi się ze słonecznego San Diego, pozostawiając za sobą swojego najlepszego przyjaciela – stojącego u progu wielkiej kariery muzycznej Gusa. Kate nie ma wielkich wymagań od życia, pragnie po prostu studiować, pracować i w miarę możliwości pomagać innym. Jedyną rzeczą, której na pewno nie ma w planach to miłość – Kate zwyczajnie nie ma na nią czasu. Wszystko ulega zmianie, kiedy nasza bohaterka poznaje Kellera.  Problem polega na tym, że zarówno Kate jak i Keller mają w swoim życiu potężne sekrety, których ujawnienie może uczynić ich związek praktycznie niemożliwym.

Na początku tej powieści miałam olbrzymi problem z jej główną bohaterką. Krótko mówiąc – Kate w ogóle mi się nie podobała. Ostatnio czytałam na jednym z blogów recenzenckich, że blogerzy książkowi nie powinni wygłaszać tego typu opinii, że bohaterowie literaccy nie są od tego, żeby ich lubić albo nie lubić i że to nie ma nic do rzeczy. Nie zgadzam się z tą opinią w całej rozciągłości. Od początku mojej przygody z literaturą nawiązywałam silną więź z bohaterami książkowymi – kochałam ich i nienawidziłam. Zawsze też traktowałam ich jak prawdziwych ludzi, zgadzałam się lub nie z ich wyborami, oceniałam ich moralność i zachowanie. Wydaje mi się, że jeśli, jako czytelniczka, mam zainwestować swój czas i energię w śledzenie losów danego bohatera, to muszę go polubić, muszę związać się z nim emocjonalnie. No chyba, że jest to antybohater, ale to już zupełnie inna bajka. Natomiast jeśli bohater ma w założeniu być pozytywny, a jednak mnie wkurza, nie lubię go i nie podoba mi się jego zachowanie, to wtedy lektura jego przygód męczy i irytuje zamiast sprawiać przyjemność. Niestety, przez pierwszą część powieści Kate okropnie mnie denerwowała. Jej pseudonim „Bright Side”, tłumaczony na polski jako „Promyczek”, ale oznaczający bardziej optymistkę, wydawał mi się co najmniej nieuzasadniony. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron powieści Kate zdaje się oceniać wszystko i wszystkich dookoła siebie – pod kątem tego jak się ubierają, czego słuchają, co jedzą, i jaką piją kawę. Szczególnie to ostatnie doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Nie znoszę wszelkich przejawów snobizmu i to dziwaczne cieszenie się, że się pije zwykłą czarną kawę, to całe „witaj w klubie”, tak jakby ludzie, którzy dodają do swojej kawy mleka czy cukru byli w jakiś sposób gorsi od fanów małej czarnej, jest po prostu idiotyczne, zupełnie jak rządzący ostatnio internetami hejt na pizzę hawajską.  W dodatku dziewiętnastoletnia gówniara, której wydaje się, że jest wielką koneserką kawy, mody, muzyki i jedzenia jest dla mnie właśnie dokładnie nastoletnią roszczeniową gówniarą. Drugą rzeczą, która nieodmiennie irytowała mnie w Kate było jej słownictwo. Przeżyłabym nawet to nieszczęsne kalifornijskie „dude” i „like”, ale tak potężna ilość przekleństw w ustach młodej kobiety była dla mnie rażąca. Nie jestem purystką językową i sama również lubię sobie rzucić „panienką” tu i tam, ale co za dużo to niezdrowo. Później jednak, w miarę rozwoju fabuły, Kate stawała się dla mnie coraz mniej irytująca i coraz bardziej zasługiwała na swoją ksywkę. Zaczęłam ją nie tylko lubić, ale przede wszystkim szanować i wciągnęła mnie jej historia.

Drugim największym problemem jest dla mnie postać Kellera. Właściwie nie do końca wiem, po co ta postać została stworzona. Autorce udało się już wcześniej zarysować rewelacyjnego protagonistę tej historii w osobie Gusa, z którym Keller nie ma najmniejszych szans. Jak na głównego bohatera jest nudny, sztampowy i bez polotu. Sceny pomiędzy nim a Kate wydają się być miałkie w porównaniu do chemii, którą produkuje zestawienie Kate/Gus. Z tego co wiem, Gus dostał już swoją własną powieść, którą zresztą mam zamiar przeczytać, ale wydaje mi się, że „Promyczek” jako historia bardzo by skorzystał na tym, gdyby był historią Kate i Gusa. Gus to właściwie jedyny bohater „Promyczka”, którego autentycznie pokochałam.

Trzeci problem pojawił się mniej więcej w dwóch trzecich powieści, kiedy czytelnik ma wreszcie możliwość pełnego wglądu w historię Kate. Problem polega na tym, że jest tego wszystkiego po prostu za dużo. Mam wrażenie, że autorka zrobiła sobie listę wszystkich możliwych nieszczęść jakie mogą spotkać młodą kobietę, po czym zużyła jej większą część na Kate. W jakimś momencie czekałam jeszcze na postać kulawego szczeniaczka, bo właściwie tylko tego brakowało do kompletu. Wydaje mi się, że gdyby Kim Holden odchudziła portfolio Kate o kilka koszmarnych trudności życiowych, realizmowi powieści wyszłoby to zdecydowanie na plus.

Nie zrozumcie mnie jednak źle – to nie jest tak, że „Promyczek” mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie, lektura sprawiła mi dużą przyjemność, historia mnie wciągnęła, czytało mi się bardzo dobrze, a pod koniec płakałam rzewnymi łzami. Nie uważam jednak tej książki za jakieś wybitne dzieło, na to zdecydowanie ma zbyt wiele wad. Jedną z ostatnich rzeczy, której się uczepię jest samo zakończenie. Nie chcę pisać tu zbyt wiele, żeby nie spojlerować, ale wkurzyła mnie scena z listami, które Kate napisała do bliskich. Rozumiem powagę sytuacji, ale znów mam problem z nastolatką, która zwraca się do wszystkich wokoło w trybie rozkazującym i mówi im jak mają żyć. Wydaje mi się, że absolutnie NIC nie usprawiedliwia takiej formy udzielania rad, nawet najlepsze chęci.


„Promyczka” polecam fankom literatury New Adult oraz osobom lubiącym rzewne historie i romanse a la Nicholas Sparks, oraz osobom, które lubią się czasem porządnie wypłakać przy książce, choćby wyłącznie w celu przeczyszczenia kanalików łzowych.

niedziela, 5 marca 2017

ZE ŚMIERCIĄ JEJ DO TWARZY – DARYNDA JONES , CYKL O CHARLEY DAVIDSON

Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj.  Oglądałam sobie na YouTube najnowszy odcinek programu Davida Lettermana, kiedy obok Heidi Klum na kanapie zasiadł jakiś artystycznie rozczochrany młody mężczyzna, którego prowadzący zaczął wypytywać o to, jak to jest stać się największym idolem nastolatek w ciągu jednej doby. Wytrzeszczyłam oczy, ponieważ miałam wrażenie, że widzę tego człowieka po raz pierwszy w życiu. Okazało się, że nazywa się Robert Pattinson i opowiadał o tym, jak to jest zagrać główną rolę w adaptacji jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. Owego bestsellera również kompletnie nie kojarzyłam, więc, czując że omija mnie jakiś fenomen, czym prędzej zaczęłam googlować ile sił w palcach i już po chwili, przez empik.com (historia działa się wiele lat temu, zanim odkryłam inne księgarnie internetowe), stałam się właścicielką powieści „Zmierzch” po angielsku, w filmowej okładce. Książkę odebrałam kilka dni później, w drodze na uczelnię, gdzie po zakończeniu sesji czekałam na wpis od jednego z wykładowców.  Zaczęłam czytać ją na korytarzu, ściskając indeks w ręku i czekając na upragniony autograf. I wpadłam. Na tym właśnie korytarzu, wśród zgiełku, hałasu i nieustannego ruchu studentów i wykładowców, od pierwszych stron straciłam poczucie rzeczywistości. Nieprzytomna zupełnie, jedną nogą będąc w Forks, drugą w Łodzi, odebrałam wpis, dojechałam do domu i przepadłam właściwie na całą dobę, póki nie dojechałam do ostatniej strony. Przy okazji odkryłam dwa nowe zjawiska literackie: Young Adult i Paranormal Romance, które pokochałam z całego serca.

W późniejszych latach miałam do czynienia z dziesiątkami książek reprezentujących oba te gatunki. Jedne były lepsze, drugie gorsze, większość ciekawa. Podjęłam nawet własną próbę literacką w tym gatunku (na wieczne czasy, niestety, nieukończoną), ciągle wypatrując nowych pozycji. Ostatnio jednak trafiałam na coraz gorsze szmiry. Nudne, przewidywalne, schematyczne i jeszcze raz nudne. Zaczęłam się zastanawiać czy to Paranormal Romance jako gatunek kompletnie się przejadł, czy tylko ja mam pecha i trafiam na wyjątkowe szmiry. Ostatnio jednak oglądając videobloga z recenzjami (i przy okazji przypominając sobie dlaczego nienawidzę videoblogów), natknęłam się na recenzję serii autorstwa Daryndy Jones.  Wśród nadużywanego przez autorkę przymiotnika „mega” wyłowiłam kilka informacji, które zainteresowały mnie na tyle, że postanowiłam zapoznać się przynajmniej z pierwszym tomem cyklu. I wpadłam. Ponownie. Okazuje się, że Paranormal Romance żyje i ma się świetnie! A wszystko za sprawą serii o Charley Davidson.
Cylk Daryndy Jones opowiada o perypetiach pewnej kostuchy. Charley Davidson ma 27 lat, mieszka w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk i prowadzi agencję detektywistyczną, ma duży biust i zgrabny tyłek (jej własna opinia), niesamowitą kolekcję zabawnych koszulek, ADD, ironicznie poczucie humoru i tendencję do pakowania się w kłopoty przy każdej okazji . Jest uzależniona od kawy i lubi nadawać imiona przedmiotom oraz częściom własnej anatomii. Oprócz tego, od dnia swoich narodzin, Charley widzi zmarłych. Dość szybko orientuje się, że dzieje się tak dlatego, że jest ona kostuchą – zmarli przechodzą przez nią na drugą stronę. Oczywiście nie wszyscy zmarli, inaczej biedna Charley nie miałaby chwili spokoju, ale wyłącznie ci, którzy mają na ziemi niedokończone sprawy. Dlatego od wczesnego dzieciństwa Charley pomaga najpierw własnemu ojcu a później wujowi,  będącymi policyjnymi detektywami, w rozwiązywaniu śledztw, korzystając z wskazówek udzielonych jej przez nieboszczyków.
Akcja pierwszego tomu, zatytułowanego „Pierwszy grób po prawej” rozpoczyna się, kiedy do Charley przychodzi trójka zamordowanych prawników, którzy proszą ją o pomoc w ustaleniu przyczyny ich śmierci. Jednocześnie sama Charley znajduje się w bardzo dziwnej sytuacji, ponieważ od ponad miesiąca uwikłana jest w ognisty romans z tajemniczym nieznajomym, który nawiedza ją wyłącznie w snach. Kostucha postanawia dowiedzieć się, kim jest ta dziwna istota, kiedy jedno słowo wypowiedziane przez niematerialnego kochanka uruchamia u niej lawinę wspomnień.

Obecnie zaczęłam  czytać już dziesiątą część serii, muszę więc bardzo się pilnować, żeby nie sadzić w tej recenzji spojlerami. Każda część cyklu osnuta jest wokół jakiejś zagadki kryminalnej, którą rozwiązuje Charley, a jednocześnie wokół jej własnej postaci. Wraz z rozwojem serii Charley dowiaduje się wielu zaskakujących faktów o samej sobie i o swoim przeznaczeniu. Dużo miejsca zajmuje również historia jej miłości, o której nie mogę napisać w tej recenzji nic, żeby nie zaspojlerować i nie zepsuć zabawy czytelnikom sięgającym po pierwszy tom. Powiem tyle – jest seksownie, romantycznie i epicko i właśnie dzięki temu wątkowi powieści Daryndy Jones zdecydowanie podpadają pod kategorię Paranormal Romance.

Jednym z najlepszych elementów powieści jest wszechobecny humor. Dzięki narracji pierwszoosobowej jesteśmy cały czas w skórze Charley, która okazuje się absolutnie rewelacyjną bohaterką. Jej niesamowite poczucie humoru, częste żarty słowne oraz specyficzne spojrzenie na świat sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem. Charley jest ekscentryczna, bardzo kobieca i niezwykle zabawna i właściwie od pierwszych stron chciałam, żeby została moją najlepszą przyjaciółką.  Oprócz samej Charley mamy do pokochania całą galerię wyrazistych i uroczych postaci drugoplanowych, którzy razem z naszą bohaterką tworzą atmosferę kontrolowanego szaleństwa. Cykl przypomina mi nieco pierwsze tomy serii o wampirach z południa autorstwa Charlaine Harris, do momentu zanim autorka zaczęła sabotować własne postacie, ale Charley Davidson jest zdecydowanie lepszą i ciekawszą bohaterką niż Sookie Stachhouse.


Dzięki połączeniu ciekawych zagadek kryminalnych, wątków paranormalnych, pięknego romansu i wszechobecnego humoru (który objawia się nawet na początku każdego rozdziału, gdzie w miejscu zwyczajowych sentencji mamy hasła z koszulek, naklejek na zderzaki i internetowych memów), cykl o Charley Davidson to prawdziwa jazda bez trzymanki i rewelacyjna lektura. Książkę polecam właściwie wszystkim bez wyjątku, ponieważ wydaje mi się, że ta seria stanowi idealną odskocznię od rzeczywistości i ma szansę spodobać się wszystkim, którzy lubią lekką literaturę. A Daryndzie Jones jestem bardzo wdzięczna za przywrócenie wiary w jeden z moich ulubionych gatunków literackich.