Niedawno przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy w witrynie
księgarni zauważyłam egzemplarz nowej powieści Stephena Kinga „Koniec warty”.
Nie, bynajmniej nie byłam zdziwiona tym, że King napisał nową powieść, w końcu
ten facet to prawdziwa fabryka książek i normą jest, że przynajmniej raz w roku
na półkach pojawia się jego nowe dzieło (gdzieś nawet natknęłam się na teorię
spiskową, że King dawno już przestał sam pisać swoje książki i zatrudnia ghost
writera, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Wydaje mi się po prostu, że
przez te wszystkie lata wyrobił sobie dobry warsztat, a do tego na pewno pomaga
mu grupa researcherów, żeby nasz mistrz mógł skupić się po prostu na pisaniu).
To, co wzbudziło we mnie olbrzymie zdumienie to fakt, że „Koniec warty” miał
swoją amerykańską premierę siódmego czerwca i właśnie w okolicach tej daty
widziałam polskie wydanie tej książki w księgarni w centrum Łodzi. To znaczy,
że książka została wydana globalnie w tym samym czasie, co na pewno wiązało się
z potężną operacją rozsyłania manuskryptów do tłumaczy na całym świecie, warunkowo
zobowiązanych do bezwzględnego utrzymania treści w tajemnicy… od razu
przypomina mi się zabawa z ostatnią częścią Harry’ego Pottera: strzeżone
transporty, wielomilionowe ubezpieczenia, maksymalne ograniczenie liczny
zaangażowanych i wtajemniczonych osób, żeby tylko nikt nie zdradził zakończenia
przed premierą książki (swoją drogą, stojąc o północy w kolejce przed
księgarnią Waterstone’s w małym miasteczku w Irlandii Północnej, dzieliłam się
na prawo i lewo z innymi czekającymi moją teorią, że Harry wywinie numer na
Jezusa i zmartwychwstanie, nie mając pojęcia, że funduję im właśnie potężny
spoiler). Moim zdaniem takie operacje są
bardzo ryzykowne dla autora, co nie zmienia faktu, że to fajnie, że nie trzeba
czekać kilku dodatkowych miesięcy na tłumaczenie, żeby móc cieszyć się nową
powieścią Kinga w Polsce. Swoją drogą, ja i tak czytałam „Koniec warty” w
oryginale (zboczenie zawodowe tłumacza – unikanie czytania tłumaczeń), więc nie
wiem, jaka jest jakość tego na pewno bardzo pospiesznego tłumaczenia. Jeśli
ktoś ma na ten temat opinię, bardzo proszę o komentarz.
Okay, przejdźmy więc do meritum sprawy. „Koniec warty” to
trzecia i ostatnia część cyklu rozpoczętego powieścią „Pan Mercedes”. W
pierwszej części emerytowany policjant Kermit (hihi) William Hodges próbuje
powstrzymać tytułowego Pana Mercedesa, który swoim wehikułem zmasakrował dużą
grupę Bogu ducha winnych bezrobotnych, po czym nabiera ochoty na dokonanie
jeszcze większej masakry na tłumie nastolatek o wątpliwym guście
muzycznym. W drugiej części „Znalezione
nie kradzione” Det-Ret Hodges oraz jego
pomocnicy z poprzedniego tomu – neurotyczna Holly Gibson, oraz czarnoskóry nastolatek Jerome Robinson, zostają
przypadkowo wciągnięci w sprawę morderstwa pewnego pisarza oraz jego
zaginionych przez lata manuskryptów. W „Znalezione…” Brady Hartsfield, czyli
Pan Mercedes, praktycznie się nie pojawia, ale za to w „Końcu warty” znowu
wraca na pozycję głównego czarnego charakteru. Brady, dość konkretnie
poturbowany przez Holly Gibson w pierwszej części cyklu, nabiera w szpitalu
nowych, telekinetycznych mocy i zaczyna planować nową masakrę na niewinnych
ludziach, za pomocą serii wadliwych konsoli do gier. Jedynymi osobami, które
próbują go powstrzymać są ciężko chory Hodges, Holly i Jerome.
„Koniec warty” stanowi jednocześnie zwieńczenie cyklu, jak i
wyraźny przeskok w gatunku. Czytając „Pana Mercedesa” i „Znalezione nie
kradzione” nie mogłam wręcz uwierzyć, że te powieści napisał Stephen King –
mistrz horroru. Gdzie duchy, gdzie demony, gdzie zjawiska paranormalne? Nie ma
po nich ani śladu. W zamian za to dostajemy solidny kryminał, z wiarygodnym,
ale za to bardzo zwyczajnym, psychopatą, który wprawdzie nie posiada
nadludzkich mocy, ale i tak może narobić wiele szkód i bezwzględnie należy go
powstrzymać. „Znalezione nie kradzione” podtrzymuje tę konwencję. Tym razem
szwarccharakterem jest owładnięty obsesją fan-morderca, który za wszelką cenę
chce dorwać się do ukrytych przez siebie wiele lat wcześniej niepublikowanych
manuskryptów ukochanego pisarza, którego wcześniej zabił, wyrażając w ten
sposób krytykę jego dzieł (podejrzewam, że King świetnie się bawił pisząc ten
fragment). Tymczasem w „Końcu warty” Stephen King wraca do swojego ulubionego
modelu i mamy już do czynienia ze zjawiskami paranormalnymi. Jednocześnie
zachowane są wszystkie elementy, które uczyniły z poprzednich dwóch tomów
bestsellery , takie jak zdana wyłącznie na siebie drużyna straceńców, którym
nikt nie wierzy, a która stara się uratować życie sporej grupie ludzi bez
wsparcia policji czy jakiejkolwiek organizacji z emerytowanym detektywem,
boleśnie świadomym swoich ograniczeń, na czele. Postacie są bardzo dobrze
wykreowane, dzięki czemu czytelnik cały czas kibicuje Hodgesowi, Holly i Jerome’owi
w ich misji. Do tego autor funduje nam fascynującą podróż w zakamarki umysłu
psychopaty, oraz obsesji będącej siłą napędową jego postępowania.
Czytając całą trylogię miałam wrażenie, że King w tym
wydaniu to zupełnie nowy King, ale jednocześnie jakby znajomy. Dopiero przy „Końcu
warty” uświadomiłam sobie, czyją twórczość przypomina mi ten cykl – Deana Koontza.
Brady Hartsfield jest jakby żywcem wyjęty z takich jego bestsellerów jak „Intensywność”
czy „Kątem oka”. Ba! Nawet jedna z powieści Koontza nosi tytuł „Mr. Murder”! To
prawie jak „Mr. Mercedes”, prawda? „Koniec warty” jest co prawda dedykowany
Thomasowi Harrisowi (a uważny czytelnik powinien wypatrzeć nawiązanie do „Milczenia
owiec”), ale ciekawa jestem czy Stephen King zdaje sobie sprawę, kim naprawdę
inspirował się przy pisaniu tego cyklu?
Jednocześnie nie mam do Kinga żadnych pretensji o te
inspiracje, ponieważ ta trylogia jest dużo lepsza niż cokolwiek co wyszło spod
pióra Koontza w ciągu ostatnich kilku lat i przypomina mi jego stare dobre
bestsellery, które czytało się jednym tchem. Moją ulubioną częścią pozostaje „Znalezione
nie kradzione”, ale „Koniec warty” stanowi , mimo dość przewidywalnego
zakończenia, świetne zwieńczenie cyklu. Dodatkowo autor pokusił się o krytykę
ciemnych stron mediów społecznościowych i ich zgubnego wpływu na podatne na
sugestię nastolatki, co stanowi bardzo ciekawy wątek poboczny.
Mam szczerą nadzieję,
że Stephen King nie skończył jeszcze eksperymentować ze stylem Deana Koontza i
w przyszłości doczekamy się równie dobrze napisanych kryminałów firmowanych
nazwiskiem niekwestionowanego mistrza horroru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz