środa, 6 lipca 2016

KIEDY KING ZMIENIA SIĘ W KOONTZA

Niedawno przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy w witrynie księgarni zauważyłam egzemplarz nowej powieści Stephena Kinga „Koniec warty”. Nie, bynajmniej nie byłam zdziwiona tym, że King napisał nową powieść, w końcu ten facet to prawdziwa fabryka książek i normą jest, że przynajmniej raz w roku na półkach pojawia się jego nowe dzieło (gdzieś nawet natknęłam się na teorię spiskową, że King dawno już przestał sam pisać swoje książki i zatrudnia ghost writera, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Wydaje mi się po prostu, że przez te wszystkie lata wyrobił sobie dobry warsztat, a do tego na pewno pomaga mu grupa researcherów, żeby nasz mistrz mógł skupić się po prostu na pisaniu). To, co wzbudziło we mnie olbrzymie zdumienie to fakt, że „Koniec warty” miał swoją amerykańską premierę siódmego czerwca i właśnie w okolicach tej daty widziałam polskie wydanie tej książki w księgarni w centrum Łodzi. To znaczy, że książka została wydana globalnie w tym samym czasie, co na pewno wiązało się z potężną operacją rozsyłania manuskryptów do tłumaczy na całym świecie, warunkowo zobowiązanych do bezwzględnego utrzymania treści w tajemnicy… od razu przypomina mi się zabawa z ostatnią częścią Harry’ego Pottera: strzeżone transporty, wielomilionowe ubezpieczenia, maksymalne ograniczenie liczny zaangażowanych i wtajemniczonych osób, żeby tylko nikt nie zdradził zakończenia przed premierą książki (swoją drogą, stojąc o północy w kolejce przed księgarnią Waterstone’s w małym miasteczku w Irlandii Północnej, dzieliłam się na prawo i lewo z innymi czekającymi moją teorią, że Harry wywinie numer na Jezusa i zmartwychwstanie, nie mając pojęcia, że funduję im właśnie potężny spoiler).  Moim zdaniem takie operacje są bardzo ryzykowne dla autora, co nie zmienia faktu, że to fajnie, że nie trzeba czekać kilku dodatkowych miesięcy na tłumaczenie, żeby móc cieszyć się nową powieścią Kinga w Polsce. Swoją drogą, ja i tak czytałam „Koniec warty” w oryginale (zboczenie zawodowe tłumacza – unikanie czytania tłumaczeń), więc nie wiem, jaka jest jakość tego na pewno bardzo pospiesznego tłumaczenia. Jeśli ktoś ma na ten temat opinię, bardzo proszę o komentarz.

Okay, przejdźmy więc do meritum sprawy. „Koniec warty” to trzecia i ostatnia część cyklu rozpoczętego powieścią „Pan Mercedes”. W pierwszej części emerytowany policjant Kermit (hihi) William Hodges próbuje powstrzymać tytułowego Pana Mercedesa, który swoim wehikułem zmasakrował dużą grupę Bogu ducha winnych bezrobotnych, po czym nabiera ochoty na dokonanie jeszcze większej masakry na tłumie nastolatek o wątpliwym guście muzycznym.  W drugiej części „Znalezione nie kradzione”  Det-Ret Hodges oraz jego pomocnicy z poprzedniego tomu – neurotyczna Holly Gibson, oraz czarnoskóry  nastolatek Jerome Robinson, zostają przypadkowo wciągnięci w sprawę morderstwa pewnego pisarza oraz jego zaginionych przez lata manuskryptów. W „Znalezione…” Brady Hartsfield, czyli Pan Mercedes, praktycznie się nie pojawia, ale za to w „Końcu warty” znowu wraca na pozycję głównego czarnego charakteru. Brady, dość konkretnie poturbowany przez Holly Gibson w pierwszej części cyklu, nabiera w szpitalu nowych, telekinetycznych mocy i zaczyna planować nową masakrę na niewinnych ludziach, za pomocą serii wadliwych konsoli do gier. Jedynymi osobami, które próbują go powstrzymać są ciężko chory Hodges, Holly i  Jerome.

„Koniec warty” stanowi jednocześnie zwieńczenie cyklu, jak i wyraźny przeskok w gatunku. Czytając „Pana Mercedesa” i „Znalezione nie kradzione” nie mogłam wręcz uwierzyć, że te powieści napisał Stephen King – mistrz horroru. Gdzie duchy, gdzie demony, gdzie zjawiska paranormalne? Nie ma po nich ani śladu. W zamian za to dostajemy solidny kryminał, z wiarygodnym, ale za to bardzo zwyczajnym, psychopatą, który wprawdzie nie posiada nadludzkich mocy, ale i tak może narobić wiele szkód i bezwzględnie należy go powstrzymać. „Znalezione nie kradzione” podtrzymuje tę konwencję. Tym razem szwarccharakterem jest owładnięty obsesją fan-morderca, który za wszelką cenę chce dorwać się do ukrytych przez siebie wiele lat wcześniej niepublikowanych manuskryptów ukochanego pisarza, którego wcześniej zabił, wyrażając w ten sposób krytykę jego dzieł (podejrzewam, że King świetnie się bawił pisząc ten fragment). Tymczasem w „Końcu warty” Stephen King wraca do swojego ulubionego modelu i mamy już do czynienia ze zjawiskami paranormalnymi. Jednocześnie zachowane są wszystkie elementy, które uczyniły z poprzednich dwóch tomów bestsellery , takie jak zdana wyłącznie na siebie drużyna straceńców, którym nikt nie wierzy, a która stara się uratować życie sporej grupie ludzi bez wsparcia policji czy jakiejkolwiek organizacji z emerytowanym detektywem, boleśnie świadomym swoich ograniczeń, na czele. Postacie są bardzo dobrze wykreowane, dzięki czemu czytelnik cały czas kibicuje Hodgesowi, Holly i Jerome’owi w ich misji. Do tego autor funduje nam fascynującą podróż w zakamarki umysłu psychopaty, oraz obsesji będącej siłą napędową jego postępowania.

Czytając całą trylogię miałam wrażenie, że King w tym wydaniu to zupełnie nowy King, ale jednocześnie jakby znajomy. Dopiero przy „Końcu warty” uświadomiłam sobie, czyją twórczość przypomina mi ten cykl – Deana Koontza. Brady Hartsfield jest jakby żywcem wyjęty z takich jego bestsellerów jak „Intensywność” czy „Kątem oka”. Ba! Nawet jedna z powieści Koontza nosi tytuł „Mr. Murder”! To prawie jak „Mr. Mercedes”, prawda? „Koniec warty” jest co prawda dedykowany Thomasowi Harrisowi (a uważny czytelnik powinien wypatrzeć nawiązanie do „Milczenia owiec”), ale ciekawa jestem czy Stephen King zdaje sobie sprawę, kim naprawdę inspirował się przy pisaniu tego cyklu?

Jednocześnie nie mam do Kinga żadnych pretensji o te inspiracje, ponieważ ta trylogia jest dużo lepsza niż cokolwiek co wyszło spod pióra Koontza w ciągu ostatnich kilku lat i przypomina mi jego stare dobre bestsellery, które czytało się jednym tchem. Moją ulubioną częścią pozostaje „Znalezione nie kradzione”, ale „Koniec warty” stanowi , mimo dość przewidywalnego zakończenia, świetne zwieńczenie cyklu. Dodatkowo autor pokusił się o krytykę ciemnych stron mediów społecznościowych i ich zgubnego wpływu na podatne na sugestię nastolatki, co stanowi bardzo ciekawy wątek poboczny.


Mam szczerą nadzieję, że Stephen King nie skończył jeszcze eksperymentować ze stylem Deana Koontza i w przyszłości doczekamy się równie dobrze napisanych kryminałów firmowanych nazwiskiem niekwestionowanego mistrza horroru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz