piątek, 30 czerwca 2017

GDZIE TE CHŁOPY? – AGNIESZKA LINGAS – ŁONIEWSKA „WSZYSTKO WINA KOTA”

Agnieszka Lingas-Łoniewska jest nazywana królową polskiego romansu. Ma na koncie wiele powieści, które zbierają na ogół pozytywne recenzje. Wyczytałam z nich na przykład, że autorka umiejętnie łączy wątki romantyczne z trudniejszymi zagadnieniami społecznymi czy psychologicznymi. Z uwagi na fakt, że polskich powieści obyczajowych na ogół nie trawię,  bo mam wrażenie, że od co najmniej dekady stanowią one wyłącznie popłuczyny po „Nigdy w życiu” Grocholi (która to powieść, swoją drogą, jest popłuczynami po „Dzienniku Bridget Jones”), jak do tej pory nie zapoznawałam się z twórczością Lingas-Łoniewskiej, ale to nazwisko zapisałam sobie w pamięci właśnie przez te pozytywne recenzje. Kiedy więc w ofercie jednej z księgarni internetowych natknęłam się na jej najnowszą powieść, reklamowaną jako „lekką i wciągającą komedię omyłek”, w dodatku dziejącą się w środowisku pisarskim, postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i przeczytać coś owej „królowej”. Liczyłam, że może będzie to książka w stylu „Do trzech razy śmierć” Alka Rogozińskiego, tylko bez trupów za to z romansem. Tymczasem dostałam najbardziej sztampowy romans wszech czasów, do tego tak przesłodzony, że aż ścierpły mi zęby.Ani nie jest to komedia, ani nie ma w niej omyłek. W dodatku wątek reklamowany na okładce stanowi zaledwie jedną czwartą fabuły. Ale do rzeczy.

Z opisu wynika, że jest to powieść  Lidii Makowskiej, która pod pseudonimem Róża Mak (swoją drogą – co za koszmarnie kwiatowy pseudonim), od dziesięciu lat publikuje bardzo popularne romanse. Róża Mak to, oczywiście, ewidentne alter ego autorki wnioskując z opisów jej twórczości, które występują w powieści. Nie wiem jednak, czy pani Lingas-Łoniewska nie zaczyna cierpieć na syndrom oderwania od rzeczywistości imienia Katarzyny Michalak, ponieważ w jej powieści Róża Mak stanowi wielką krajową sensację, jej powieści znają dosłownie WSZYSCY, z którymi rozmawia, jej coming out to wydarzenie medialne na miarę kampanii prezydenckiej, a recenzowaniem jej romansideł zajmują się po godzinach oczytani przystojniacy. Anyway, Róża Mak zaczyna korespondować z ośmielającym się delikatnie krytykować jej święte romanse (i za to znienawidzonym przez nią) popularnym blogerem książkowym o pseudonimie Jack Sparrow. Tymczasem Lidia Makowska z winy ciągle przełażącego przez balkon kota wchodzi w bliższą znajomość ze swoim sąsiadem Jeremim Szpakiem. Wszystko komplikuje się, kiedy za namową swojej managerki Karoliny, Lidia postanawia ujawnić w mediach swoją prawdziwą tożsamość, pod warunkiem jednak, że wywiad z nią przeprowadzi tajemniczy Jack Sparrow. A teraz pytanie do spostrzegawczych: domyśliliście się już wielkiego plot twistu, prawda? Wydaje mi się, że do tego potrzeba mniej więcej dwóch szarych komórek i znajomości alfabetu. Szczerze mówiąc, w jakimś rozpaczliwym przebłysku nadziei, mniej więcej w połowie książki liczyłam, że Jackiem Sparrowem okaże się jednak ktoś inny, że autorka nie poszła po najmniejszej linii oporu, ale jeszcze wtedy byłam młoda i naiwna. Doczytawszy książkę do końca zrozumiałam, że najmniejsza linia oporu to jedyna linia, po jakiej porusza się Lingas-Łoniewska. Oprócz perypetii Lidii/Róży mamy też trzy inne wątki jej najbliższych koleżanek (za tak skonstruowane powieści winię z kolei film „Lejdis” czyli popłuczyny po „Seksie w wielkim mieście”)- Karoliny, Tatiany i Anety. Każda z nich ma własną historię miłosną opartą na najbardziej utartym schemacie świata. Naprawdę, wszystkie rozwiązania fabularne są tak sztampowe, że w żadnym z nich nie ma elementu zaskoczenia. Sama nie wiem, który z wątków dzierży palmę pierwszeństwa jako żenada roku, ale moim zdaniem chyba wygrywa ponadczasowy klasyk „to była jego siostra!”. Nie rozumiem w ogóle sensu pisania powieści, w której nie ma jednej oryginalnej myśli tylko funkcjonujące od stu pięćdziesięciu lat klisze (serio, jeśli ktoś czytał „Północ i południe” Elizabeth Gaskell, wydane w roku 1854, to powinien sobie przypomnieć okrzyk Johna Thorntona „It was her brother!”). W dodatku ten niby „główny” wątek, który miał być komedią romantyczną wcale nie jest ani zabawny ani fajny. Róża Mak i Jack Sparrow wysyłają do siebie takie podobno „głębokie” i „genialne” maile, których trzy czwarte zawartości stanowi przerzucanie się tytułami piosenek. Ja rozumiem, że słuchanie cięższych brzmień jest takie „cool”, ale takie kompulsywne podniecanie się własną playlistą to raczej domena gimbazy a nie ludzi po trzydziestce.

Sama już nie wiem, czy to właśnie powielanie schematów jest najgorsze, czy okropny cukierkowato-słodzikowaty styl autorki. Te wyznania! Te uniesienia! Te seksy takie namiętne! Te problemy takie z dupy! Te konflikty, które dałoby się rozwiązać pięciominutową rozmową! Te tajemnice takie mało tajemnicze! Te żarty takie nieśmieszne! Ci faceci tacy piękni, muskularni, inteligentni, romantyczni, cudowni i idealni, że aż niemożliwi! W jakimś momencie zaczęłam się bawić myślą o tym, jak miałaby wyglądać adaptacja tej powieści i stwierdziłam, że projekt upadłby już na wstępie, bo niemożliwe jest znalezienie w Polsce czterech (a właściwie licząc kluczowych bohaterów pobocznych) sześciu aktorów, którzy spełnialiby wymagania fizyczne autorki. Nawet jeśli Rafał Maślak i Ekskluzywny Menel odkryliby w sobie nagle talent aktorski, to i tak by zabrakło by jeszcze ze trzech panów.

W dodatku Lingas-Łoniewska dołącza do grona polskich autorek, które panicznie boją się przełamać jakiś taki dziwny katolicko-moralizatorski schemat, który sprowadza się do tego, że jeśli tworzą postać kobiety, która jest w związku małżeńskim i jeśli są problemy w tym związku, to nie ważne co się dzieje, nie ważne jaka była przyczyna tych problemów, nie ważne, że na horyzoncie pojawia się potencjalnie dużo lepszy partner – bohaterka ZAWSZE w końcu wróci do męża. Nie ważne, że mąż to nieudacznik, nie ważne, że za pół roku czy rok te same problemy wrócą jak bumerang. Mąż i żona muszą się w końcu pogodzić. Nowy i potencjalnie lepszy partner zostanie bezceremonialnie odstawiony na bok, a bohaterka spokojnie wróci do gotowania obiadu dla nieco skruszonego męża-nieudacznika, wzdychając z zadowoleniem i wygłaszając umoralniający banał w stylu „o małżeństwo zawsze warto walczyć”. Chciałabym  kiedyś zobaczyć w polskiej powieści obyczajowej jakiś rozwód – od tak, dla odmiany, żeby się przekonać, czy to w ogóle możliwe.


Najdziwniejsze jest to, że mimo wszystko tę książkę czyta się zadziwiająco szybko. Właściwie mam wrażenie, że to jest jej jedyna zaleta. A, nie, jeszcze ma okładkę bardzo ładną, grafik się postarał. I to w sumie wszystkie pozytywy. W gruncie rzeczy „Wszystko wina kota” spełniła jednak swoje zadanie – zapoznałam się z twórczością Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i tej pani już podziękuję. Teraz mogę ją spokojnie omijać szerokim łukiem,  tak jak i resztę polskich romansów. Przynajmniej do czasu aż spadnie mi poziom cukru we krwi i będę potrzebowała solidnej dawki sacharyny.