wtorek, 30 sierpnia 2016

MORDERSTWO ŚMIECHU WARTE - ALEK ROGOZIŃSKI "JAK CIĘ ZABIĆ, KOCHANIE"

Niedawno pisałam tutaj entuzjastyczną recenzję pierwszej książki Alka Rogozińskiego „Ukochany z piekła rodem”, przy której pisaniu, jestem przekonana, pomagała mu z zaświatów Joanna Chmielewska. Książka spodobała mi się na tyle, że natychmiast zamówiłam sobie egzemplarz najnowszej powieści Rogozińskiego „Jak cię zabić, kochanie?”, dość zresztą ostatnio intensywnie recenzowanej w blogosferze książkowej. Z przyjemnością zawiadamiam, że i tym razem nie zawiodłam się i spędziłam bardzo przyjemny wieczór w  towarzystwie tego autora.

„Jak cię zabić, kochanie?” to komedia pomyłek z lekką nutką kryminału. Główną bohaterką powieści jest trzydziestoletnia Kasia, która staje przed trudnym życiowym wyborem: jej postrzelona ciotka z Ameryki zapisała jej w testamencie jakieś nieokreślone bliżej góry pieniędzy, ale pod warunkiem, że doczeka się z mężem potomka w określonym terminie. Tymczasem termin zbliża się wielkimi krokami, potomka brak, a mąż Kasi zaczyna ją potężnie wkurzać. Na szczęście w testamencie ciotki jest też klauzula pozwalająca Kasi odziedziczyć fortunę w dolarach w przypadku opuszczenia przez wyżej wspomnianego małżonka tego łez padołu. Zaradna Kasia postanawia więc zamordować swoją drugą połowę. Jednocześnie do spadku po ciotce pchają się przedstawiciele kościoła, będącego drugim w kolejce beneficjentem, na czele z dwiema bardzo podejrzanymi zakonnicami…

W trzeciej z kolei powieści Alka Rogozińskiego zaczyna się wyraźnie klarować styl autora. Mniej już wieje z jego prozy Chmielewską, mniej jest jej firmowych określeń, za to więcej samego Rogozińskiego, który ewidentnie uwierzył w siebie i swoje możliwości i zaczął rozwijać skrzydła, co wyszło mu zdecydowanie na dobre, ponieważ „Jak cię zabić, kochanie?” jest o wiele zabawniejsze niż „Ukochany z piekła rodem”.

Już sam początek powieści jest rewelacyjny. Scena, w której Kasia planuje zabójstwo męża, jednocześnie piorąc już obrusy na stypę jest nie tylko niesamowicie śmieszna, ale też pokazuje unikalne zrozumienie autora dla kobiecego sposobu myślenia i kobiecej logiki, za co Rogoziński ma u mnie duży plus. Potem, oczywiście, akcja pięknie się rozkręca, jak to w komedii pomyłek. Niektóre wątki są bardziej realne, inne mniej, ale wszystkie są bardzo zabawne. W środku zaś jest scena, która doprowadziła mnie do stanu, w jakim nie byłam odkąd pierwszy raz przeczytałam „Lesia”. Czytałam sobie spokojnie, chichocząc dość często po cichu, kiedy nagle poczułam, że w środku robi mi się coś strasznego. Fala śmiechu wydobyła się gdzieś z głębi moich trzewi, wykręciła mnie w dziwnym paroksyzmie, żeby wreszcie wydostać się na zewnątrz w postaci dzikiego kwiku połączonego z rechotem, czkawką oraz łzami. W tym momencie cieszyłam się tylko, że znajduję się w zaciszu własnej sypialni i zdołałam jedynie wystraszyć śpiącego błogo psa. Przysięgam, że gdybym czytała tę scenę w miejscu publicznym, zostałabym zapewne uznana za wariatkę. W dalszej części książki jest zresztą jeszcze kilka takich perełek, więc te mało eleganckie kwiki wydobywały się ze mnie w miarę regularnie.

Właściwie znów mam w przypadku prozy Alka Rogozińskiego tylko jedną pretensję, mianowicie fakt, że książka za szybko mi się skończyła – jeden wieczór, cóż to jest? Jednocześnie uważam jej zakup za świetną inwestycję, ponieważ, jak wiadomo, śmiech to zdrowie, chociaż moje mięśnie brzucha nie były chyba przygotowane na tak potężną dawkę humoru. Po skończonej lekturze zaczęłam tę pozycję podtykać wszystkim dookoła, z przyjemnością słuchając chichotu kolejnych czytelników. Cieszę się, że mogłam się tym śmiechem podzielić z innymi w moim otoczeniu i mam cichą nadzieję, że dzięki tej recenzji może ktoś jeszcze przeczyta „Jak cię zabić, kochanie?” i również poprawi sobie humor. Ale czujcie się ostrzeżeni – czytanie w miejscach publicznych, szczególnie w naszym ponurym i skłonnym do narzekań społeczeństwie, może skutkować narobieniem sobie obciachu, względnie skierowaniem na badania psychiatryczne. Ale i tak warto :)



MÓZG (MĄŻ) POTRZEBNY NA JUŻ – MAŁGORZATA FALKOWSKA

Uwaga! Uwaga! Uprzedzam lojalnie, że recenzja zawiera  spojlery jak stąd do Afryki.

O, blogosfero książkowa, jakże mnie zawiodłaś! Do tej pory myślałam, że mogę na Tobie polegać i radośnie inwestować fundusze w dobre, sprawdzone książki a tymczasem taka wtopa…

Na jednym z bardzo przeze mnie lubianych blogów książkowych natknęłam się na recenzję książki „Mąż potrzebny na już”. Recenzja była bardzo pochlebna, powieść miała być lekka, zabawna, urocza i bardzo zgrabnie napisana. Po przeczytaniu krótkiego opisu treści miałam nadzieję na niezobowiązującą, humorystyczną komedię romantyczną, która uprzyjemni mi ostatni weekend wakacji, a tymczasem dostałam jakieś okropne, grafomańskie wypociny dla niedorozwiniętych umysłowo.
Główna bohaterka, Bernadetta Gałązka (swoją drogą jakież okropne imię bohaterki, to powinien być pierwszy sygnał ostrzegawczy, żeby tego nie czytać!) wraz ze swoimi pięcioma przyjaciółkami co roku spędza sylwestra w ten sam sposób: jest wino, są tańce i szaleństwa, jest wspólny seans „Króla Lwa” i są postanowienia noworoczne w postaci konkursu z niezłymi nawet nagrodami – w puli jest po tysiąc złotych od głowy. Postanowienia muszą jednak być poważne i trudne do spełnienia, Bernadetta postanawia więc po pijaku wyjechać z grubej rury i poprzysięga, że w ciągu najbliższego roku wyjdzie za mąż.

Berka (o Jezusie…) nie ma jednakże narzeczonego ani chłopaka, ani nawet widoków na żadnego, ale cóż to dla niej za problem! Przekonana (zupełnie zresztą bezpodstawnie) o swojej inteligencji i przebojowości, postanawia, że dwadzieścia osiem lat w staropanieństwie to już wystarczająco długo i trzeba natychmiast zorganizować sobie męża. W tym celu wymyśla sprytny plan poznania idealnego kandydata. Sprytny plan opiera się chyba na każdym banalnym zagraniu, do oporu wymęczonym przez filmowe i książkowe komedie romantyczne. W części randkowej książki mamy wszystkie klisze wszechświata: randka na siłowni, na meczu, w klubie, kurs tańca, ogłoszenia matrymonialne, swatanie, speed dating…w dodatku potencjalni partnerzy też podpadają pod najbardziej wyświechtane standardy. Jest więc: fanatyk fitnessu, playboy - podrywacz, żonaty szukający przygody, nudziarz, sknerus (a nawet dwóch), oderwany od życia naukowiec i dewot. Autorka nie próbuje nawet odrobinę wyjść poza najbardziej przerysowane schematy, każdemu facetowi poświęcając około pięciu stron i nie dając czytelnikowi możliwości zobaczenia w nich czegokolwiek poza ewidentnym świrem. Ja rozumiem, że w komediach romantycznych odrobinę przerysowana rzeczywistość ma na celu uzyskanie efektu komicznego, ale w tym przypadku autorce „odrobinę” pomyliło się z „całkowicie” i w rezultacie realizm, popiskując cichutko z zażenowania, opuścił karty powieści już po pierwszym rozdziale.

W dodatku sama Berka jest tak irytującą idiotką, że naprawdę ciężko jest jej dobrze życzyć. Tak, w każdym nowo napotkanym facecie należy wizualizować swojego przyszłego męża, najlepiej zanim jeszcze otworzy usta. Tak, to świetna strategia informować przypadkowo poznanych facetów, że chce się jak najszybciej wyjść za nich za mąż – to przecież wcale nie trąci desperacją. Tak, kręcenie biodrami, trzepotanie rzęsami i wulgarne odzywki to świetny sposób na poznanie poważnego kandydata na męża. Jeszcze lepszym pomysłem jest informowanie go o natychmiastowej chęci pójścia z nim do łóżka i nazywanie go „kotem” w pierwszej rozmowie telefonicznej. Jak to? Jemu zależy tylko na seksie bez zobowiązań? Co za świnia! Jak on mógł mnie potraktować jak tanią dziwkę! Serio? Serio?????????

Oczywiście czytelnik nie musi się wcale martwić o losy Berki, ponieważ na wyciągnięcie ręki jest największy banał wszechświata – współlokator i przyjaciel Karol, mężczyzna idealny, który w dogodnym momencie okazuje się jednak nie być gejem i zamiast tego zamienia się w zakochanego supermana, pewnym krokiem prowadzącego ukochaną w stronę upragnionego ołtarza. Mogłabym tu wstawić dodatkowe ostrzeżenie o spojlerze, ale dla każdego kto ma więcej niż dwie komórki mózgowe będzie ewidentne od początku powieści, że to Karol jest dla Berki „tym jedynym”.

Właściwie jedyna rzecz, która mnie zdziwiła w tej powieści to fakt, że Berka odkrywa swoje uczucia do Karola już mniej więcej w połowie książki a nie na samym końcu, ale kwestia szybko się wyjaśniła. Autorka chciała po prostu pofolgować sobie i opisać krok po kroku nudne przygotowania do ślubu, przy okazji zmieniając głównej bohaterce osobowość i przeistaczając ją w bezwolną amebę potulnie i posłusznie (to są przymiotniki używane przez samą autorkę) poddającą się woli narzeczonego – supermana, który co chwila ratuje wizję wymarzonego ślubu.

Drugim motywem przewodnim książki miała być babska przyjaźń i tu mnie znów ogarnął pusty śmiech, bo takiej „przyjaźni” jak żyję nie widziałam! Sześć „przyjaciółek” znających się od podstawówki spędza wspólny czas wyłącznie na ubliżaniu sobie wzajemnie. Żadna z opisanych koleżanek Berki nie wydaje się nawet odrobinę sympatyczna, wszystkie są głupie i wredne z jednym rażącym wyjątkiem Zosi, która jest tak koszmarną idiotką, że nie jest w stanie złożyć jednego poprawnego zdania w ojczystym języku. W założeniu pewnie miało być zabawnie, ale wyszło koszmarnie, szczególnie, że „przyjaciółki” regularnie szydzą z głupoty Zosi, nie zdając sobie chyba sprawy, że sam fakt utrzymywania z nią znajomości świadczy o nich jak najgorzej. Każda jedna rozmowa między kobietami opisana na łamach tej powieści to obrzydliwe i chamskie dogryzanie sobie, którego nie wyobrażam sobie nawet w najgorszej kłótni. W dodatku na samym końcu okazuje się, że „przyjaciółki” tak naprawdę kompletnie niczego o sobie wzajemnie nie wiedzą. Zajęte wyłącznie własnymi sprawami i jakimiś głupimi przepychankami przegapiły nawet ciążę jednej z nich i fakt posiadania przez nią 3 letniego dziecka oraz poważny związek drugiej. Faktycznie, głęboka „przyjaźń”.

W środku dostajemy jeszcze idiotyczne wątki poboczne typu pogrzeb chomika czy nieudana próba otrucia szefa, z której właściwie nie wiadomo co wynikło, po autorka ewidentnie sama się pogubiła. Zresztą najwyraźniej nikogo to nie obchodzi, z bohaterkami powieści na czele.

Jednym słowem powieść ukazuje kobiety w najgorszym stereotypowym wydaniu jako głupie, wredne, złośliwe, puste idiotki, które do życia potrzebują silnego męskiego ramienia i których nadrzędnym celem jest wyjście za mąż. Właściwie wszystkie relacje między kobietami w tej książce są patologiczne, Berka nienawidzi bowiem również własnej matki i siostry, a od każdej rozmowy mamy i babci Berki robiło mi się niedobrze. Do tego całkowicie przesłodzony i odrealniony Karol jako ten silny i mądry mężczyzna, który ratuje naszą głupiutką bohaterkę cierpliwie tłumacząc jej, że lewa rączka to ta z bransoletką…

To urocze dzieło dostajemy w równie uroczej oprawie. Wydawnictwo Videograf nie postarało się wcale i w książce wręcz roi się od błędów drukarskich a całość wydana jest zbyt jasną, niesamowicie męczącą czcionką.


Po przeczytaniu tej książki pozostało mi przekonanie, że zmarnowałam wydane na nią pieniądze, a przede wszystkim swój czas, bo uparłam się jak głupia, że ją doczytam do końca. Jedyna nauczka, jaką wyciągnęłam z tej przygody jest taka,  żeby przestać impulsywnie kupować wszystkie polecane na blogach książki, bo może się to skończyć nabyciem takiego koszmarku. 

wtorek, 16 sierpnia 2016

ROMANS Z TULIPANEM W TLE – DEBORAH MOGGACH „TULIPANOWA GORĄCZKA”

Ostatnio będąc w kinie obejrzałam zwiastun filmu „Tulipanowa gorączka” z Alicią Vikander i jakimś podejrzanie podobnym do młodego DiCaprio facetem w rolach głównych. Zwiastun zawierał w sobie mnóstwo interesujących mnie elementów, takich jak piękne kostiumy i rekwizyty oraz równie piękny wątek miłosny i jeszcze piękniejszą intrygę, a na końcu magiczne słowa „na podstawie bestsellera”. Natychmiast więc po wyjściu z kina poleciałam ogarniać ten bestseller, o którym mowa, święcie przekonana, że do premiery filmu pozostało niewiele czasu i muszę się bardzo spieszyć, żeby zdążyć przeczytać książkę zanim wybiorę się na to do kina, żeby móc sobie świętym prawem mola książkowego ponarzekać jaką to niedokładną adaptację zrobili i że „w książce było inaczej”. Okazuje się jednak, że do premiery filmu zostało jeszcze bardzo dużo czasu, ale ja już i tak zdążyłam książkę zaliczyć, więc chociaż nie pożałuję sobie recenzji :)

„Tulipanowa gorączka” to powieść, której akcja rozgrywa się w siedemnastowiecznej Holandii. Główną bohaterką książki jest Sophia, młoda kobieta, która zostaje wydana za dużo starszego zamożnego kupca Cornelisa. Trzy lata po ślubie Sophia wydaje się zupełnie zadowolona ze swojego życia, ale wszystko zmienia się, kiedy w jej progi zawita młody malarz Jan Van Loos, zakontraktowany przez Cornelisa żeby namalować ich portret małżeński. Wtedy właśnie Sophia po raz pierwszy poznaje, co to znaczy prawdziwa namiętność. Początkowo młodzi zakochani spotykają się wyłącznie przy okazji, ale, jak to zwykle bywa, apetyt rośnie w miarę jedzenia, wkrótce obmyślają więc karkołomny plan, dzięki któremu będą mogli być razem na zawsze. Częściami składowymi tego planu są również służąca Sophii, Maria, sama będąca w niezwykle trudnej sytuacji, oraz spekulacje cebulkami tulipanów.

Akcja powieści jest bardzo dynamiczna i niezwykle szybko posuwa się do przodu. Właściwie od strony pięćdziesiątej do końca jest to jedna wielka patatajka, bez żadnych dłużyzn. Z jednej strony to dobrze, bo dzięki temu książkę czyta się szybko i wzbudza wiele emocji, z drugiej jednak zabrakło mi rozwinięcia wątku spekulacji cebulkami tulipanów. Szaleństwo to, które ogarnęło Holandię w siedemnastym wieku, przypominało mocno współczesną grę na giełdzie, lecz fakt, że tym razem chodziło o coś tak ulotnego i delikatnego jak kwiaty, czynił całą tę sytuację o wiele bardziej kuriozalną. Liczyłam, że w powieści, której tytuł nawiązuje do tego unikalnego historycznego fenomenu, będziemy mieli dobrze rozwinięty wątek spekulacji, ale, niestety, pojawia się on niejako przy okazji i w bardzo okrojonej formie. Co prawda zakończenie tego wątku to prawdziwa „poetycka sprawiedliwość”, ale dla mnie to jednak nieco za mało, tym bardziej, że powieść ma zaledwie 244 strony, więc z powodzeniem można ją było nieco wydłużyć.

Mocnym akcentem książki są za to bohaterowie. Każdy rozdział skupia się na innym z nich, mamy więc pięknie splecione wątki Sophii, Jana, Cornelisa, lecz także służącej Sophii – Marii i jej ukochanego Willema, oraz jeden kluczowy rozdział śledzący służącego Jana – Gerrita. Dzięki temu czytelnik ma wgląd zarówno w perypetie wszystkich bohaterów, jak i w ich sposób myślenia i postrzegania świata. Postać Sophii wzbudziła we mnie mnóstwo współczucia. Jest to świetnie nakreślony portret młodej kobiety uwikłanej w małżeństwo z rozsądku, która próbuje radzić sobie w tej sytuacji najlepiej jak potrafi. Kiedy jednak po raz pierwszy w życiu autentycznie się zakochuje, nagle mąż zaczyna jej ciążyć jak jarzmo, a wypełnianie obowiązków małżeńskich zaczyna napawać ją przerażeniem i obrzydzeniem przywodząc ją do coraz bardziej desperackich kroków. Kulturowo utarło się, że starsi, bogaci mężczyźni zawsze szukali sobie dużo młodszych i atrakcyjniejszych partnerek. Ta książka dobitnie pokazuje idiotyzm takiego układu i okropną mękę kobiety do niego zmuszonej. Jednocześnie rozdziały pisane z perspektywy Cornelisa pokazują jak bardzo był on nieświadomy tej sytuacji, jak bardzo nie zastanawia się nad tym, że zaloty sześćdziesięciojednoletniego starucha do dwudziestoletniej dziewczyny są niesmaczne, a seks z nim raczej nie stanowi szczytu jej marzeń. Jednocześnie nie da się przeoczyć faktu, że Cornelis jest w gruncie rzeczy dobrym i uczciwym człowiekiem, który nie zasługuje na los, który szykuje mu żona. To właśnie olbrzymi konflikt moralny jest sercem tej powieści i ten wątek jest, moim zdaniem, poprowadzony rewelacyjnie.

 Dodatkowym smaczkiem powieści jest wątek siedemnastowiecznego holenderskiego malarstwa, pięknie wyeksponowany i wpleciony w główną akcję. Dla miłośników sztuki te fragmenty książki stanowią prawdziwą perełkę, dzięki nim ma się wrażenie, że niektóre słynne dzieła holenderskich mistrzów ożywają na kartach książki, że sceny na nich przedstawione nabierają głębi i ostrości, obrastają w swoją unikalną historię. Czytając „Tulipanową gorączkę” miałam pod ręką tableta i oglądałam w internecie wspominane w powieści obrazy, co bardzo podnosiło walory lektury.

Bardzo satysfakcjonujące jest dla mnie również zakończenie. Autorka ciekawie i logicznie pozamykała wszystkie wątki, co sprawiło, że po zakończeniu lektury miałam same przyjemne wrażenia. Nie ma tutaj niedopowiedzeń ani otwartych zakończeń, za co jestem autorce głęboko wdzięczna.

„Tulipanową gorączkę” polecam wszystkim wielbiciel(k)om romansów, powieści historycznych oraz fanom holenderskiego malarstwa. To krótka, ale bardzo satysfakcjonująca wycieczka do siedemnastowiecznego Amsterdamu, idealnie oddająca klimat tego miasta w okresie jego największego rozkwitu i upadku i skłaniająca do rozważań nad ludzką naturą.


wtorek, 9 sierpnia 2016

REINKARNACJA CHMIELEWSKIEJ – ALEK ROGOZIŃSKI „UKOCHANY Z PIEKŁA RODEM”


Odkąd zaczęłam uważnie śledzić polską blogosferę książkową, wydaję strasznie dużo pieniędzy na papierowe książki. Jak do tej pory, woląc czytać książki w oryginale, pobierałam sobie spokojnie anielskojęzyczne ebooki na czytnik, ale w jakimś momencie stwierdziłam, że polskiej literatury nie opłaca się czytać w wersji elektronicznej. Nie wiem, o co chodzi, ale zawsze jest to jakoś źle sformatowane i nieprzyjemnie się czyta, a w dodatku jest naprawdę niewielka różnica pomiędzy ceną ebooka a ceną książki na papierze, szczególnie jeśli wypatrzy się na nią jakąś dobrą promocję. W dodatku taką książkę można potem podrzucić do czytania rodzinie i znajomym, z czego płynie dodatkowa korzyść dla otoczenia.

Zastanawiające jednak jest to, jak długo żyłam w przeświadczeniu, że w polskiej literaturze nie dzieje się kompletnie nic ciekawego, oprócz kolejnych popłuczyn po Bridget Jones i jakiś przesłodzonych romansów dla kobiet w średnim wieku. Moje poglądy zmieniły się o 180 stopni przy pierwszym zetknięciu z twórczością Zygmunta Miłoszewskiego, ale potem okazało się, że oprócz Miłoszewskiego jest jeszcze cały zestaw nazwisk, które wypada znać. Wśród nich jest Katarzyna Bonda, Remigiusz Mróz i właśnie Alek Rogoziński, którego będzie dotyczył dzisiejszy wpis.

Rogoziński dość mocno różni się od wymienionych w poprzednim akapicie pisarzy, ponieważ pisze w nieco innym gatunku, jego książki to nie ponure kryminały, tylko lekkie komedie kryminalne. „Ukochany z piekła rodem” to jego pierwsza powieść, której głównymi bohaterkami są Joanna – autorka poczytnych romansów, oraz jej managerka Beata, zdrobniale zwana Betty. Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie świeżo poderwany przez Joannę młody fotograf, na jaw zaczynają wychodzić coraz bardziej niewygodne fakty z jego przeszłości, a krąg podejrzanych staje się coraz większy. Joanna i Betty, niedowierzając w skuteczność polskich organów ścigania, postanawiają przeprowadzić własne śledztwo, żeby ustalić tożsamość mordercy.

Muszę przyznać, że od pierwszej strony miałam wrażenie, że czytam nową powieść Joanny Chmielewskiej. Ciarki po plecach latały mi przy tym z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że Chmielewska, niestety, już nie żyje, a po drugie dlatego, że w ostatnich latach „produkcyjnych” jej twórczość zaczęła się robić wtórna i nudnawa (to stwierdzenie sprawia mi olbrzymi ból, ponieważ Joanna Chmielewska to dla mnie pisarka tak kultowa, że właściwie uważam ją za członka rodziny), tymczasem tutaj dostałam książkę jak za najlepszych czasów królowej polskiego kryminału! Dialogi Joanny i Betty jako żywo przypominają te rozgrywające się pomiędzy Chmielewską a jej przyjaciółką Alicją prezentowane na łamach kilku jej najpopularniejszych powieści – jest to taki sam rodzaj łagodnego, dobrodusznego dogryzania sobie. Język powieści też jest zupełnie „Chmielewski” – podobne zwroty, podobne porównania itd. I w tym momencie chciałabym podkreślić jedną rzecz – to NIE JEST zarzut pod adresem Rogozińskiego! Wręcz przeciwnie – to jest komplement! Często się słyszy, szczególnie w muzyce, że jakiśtam zespół inspirował się innym, wcześniejszym zespołem i to się odbija w jego muzyce, ale to wcale nie znaczy, że ta muzyka nie jest świetna i nie zasługuje na uznanie. Dokładnie tak samo widzę twórczość Alka Rogozińskiego – fakt, że inspirował się Chmielewską i tworzy w jej stylu przemawia, według mnie, na jego korzyść, ponieważ twórczość Chmielewskiej jest tak rewelacyjna, że warto jest kontynuować jej tradycję, warto naśladować jej styl, jednocześnie tworząc coś nowego, świeżego i z biglem. I to właśnie udało się Rogozińskiemu.

Drugim olbrzymim atutem książki jest wykorzystanie przez autora jego doświadczenia z pracy w czasopiśmie „Party”. Dzięki niemu dostajemy uroczo złośliwy i bardzo prawdziwy obraz światka polskich celebrytów oraz dziennikarzy zajmujących się ich życiem. Nie wiem, czy książkę miała w ręku Edyta Górniak, ale jeśli tak to ciekawa jestem czy choć przez moment zadumała się nad swoją jakże trafną karykaturą w postaci trzecioplanowej bohaterki Klaudii Hutniak. Jest to postać opisana tak barwnie, tak ironicznie i złośliwie a przy tym tak trafnie, że sama już nie wiem, czy to jest prztyczek w nos, czy hołd złożony naszej rodzimej „diwie”.
Moim zdaniem powieść ma tylko jeden mankament – jest zdecydowanie zbyt krótka. Marzy mi się, żeby Alek Rogoziński napisał coś na 500 stron, ponieważ świetnie bawiłam się przy lekturze „Ukochanego z piekła rodem” i chętnie poczytałabym go dłużej, a tymczasem już mi się skończył. Z wielką przyjemnością zainwestuję w kolejne powieści tego autora i mam zamiar również podetknąć je mojej mamie, która jest wielką fanką Chmielewskiej.


Jednym słowem – Panie Alku – dobra robota i proszę o więcej, a jeśli przypadkiem stanowi Pan medium i przez Pana palce na klawiaturze komunikuje się z nami z zaświatów królowa polskiego kryminału – bardzo proszę wystrzegać się jak ognia wszelkich egzorcyzmów i unikać wody święconej tylko pisać dalej! Na mojej półce znajdzie się miejsce na wszystkie Pana książki. Staną sobie koło „Lesia” i „Całego zdania nieboszczyka” i myślę, że będą tam na swoim miejscu.