środa, 12 października 2016

GRECKI PASZTET - ALEK ROGOZIŃSKI „MORDERSTWO NA KORFU”

„Morderstwo na Korfu” to druga powieść w dorobku Alka Rogozińskiego i drugie spotkanie z zabójczo zabawnym duetem: autorką romansów Joanną i jej przyjaciółką, a zarazem managerką, Betty. Tym razem Joanna, wykończona psychicznie wydarzeniami z poprzedniego tomu, oraz zobligowana nieuchronnie zbliżającym się terminem oddania do wydawnictwa kolejnego romansu, którego jeszcze nie zdążyła napisać ani strony, postanawia wyjechać na krótki urlop do Grecji. Zostaje jej polecony urokliwy pensjonat na Korfu, „Villa Zeus”, którego właściciel, Stefanos, prezentuje wyjątkowo dziwną fanaberię i gości wyłącznie Polaków. Joanna, jako polska celebrytka, dostaje zaproszenie do willi na pobyt all-inclusive. Nie spodziewa się, że jedną z pierwszych atrakcji będzie morderstwo Stefanosa…

Tym razem Rogoziński funduje nam klasyczną fabułę kryminału, przypominającą największe bestsellery Agaty Christie, albo nasz rodzimy przebój „Wszystko czerwone” Joanny Chmielewskiej – mianowicie Stefanos pada ofiarą morderstwa w bardzo konkretnych okolicznościach, podczas prywatnej kolacji w odciętym od publiki obiekcie, jest więc wiadome, że ubił go któryś z jego gości. W ograniczonym gronie podejrzanych na pierwszy plan wychodzą ukryte motywy i już wkrótce okazuje się, że absolutnie KAŻDY  z gości Greka miał całkiem niezły powód by go sprzątnąć.

Muszę przyznać, że taka klasyczna zagadka kryminalna należy do moich ulubionych scenariuszy, więc zabrałam się za lekturę z podwójną przyjemnością i nie zawiodłam się. Fabuła jest poprowadzona sprawnie i logicznie, wszystkie wątki ładnie się ze sobą łączą a ostateczne rozwiązanie jest bardzo satysfakcjonujące. Ale przecież Rogoziński nie pisze kryminałów tylko komedie kryminale, więc nie ma tak łatwo…

Z uwagi na fakt, że jest to moje trzecie spotkanie z prozą Alka Rogozińskiego i wiedziałam już mniej więcej co mnie czeka, tym razem się przygotowałam. Do lektury przystąpiłam będąc absolutnie sama, żeby w razie czego straszyć wybuchami wyłącznie mojego biednego psa. Odsunęłam poza zasięg rąk wszelkie płyny i przekąski, którymi mogłabym się zadławić i założyłam wygodne spodnie, żeby dodatkowo nie torturować mięśni brzucha, które wiedziałam, że będą wystawione na ciężką próbę. Ale i tak tarzając się i turlając ze śmiechu, pokwikując piskliwie i wycierając, na szczęście nieumalowane, oczy, musiałam stanowić ciekawy widok i dziękowałam mojej przezorności, że nikt mnie nie widzi.

Rogoziński i tym razem nie zawiódł – „Morderstwo na Korfu” to wybuchowa dawka humoru: od słownych przepychanek Joanny i Betty, przez zaprawione niezłą dozą złośliwości wrzutki na polskich celebrytów, po żarty na temat osławionego już lenistwa Greków. W pewnym momencie musiałam nawet przerwać lekturę i sprawdzać ja YouTube czy greckie disco jest faktycznie aż tak złe. Sprawdziłam i przyznaję rację autorowi – tego się faktycznie nie da słuchać.


„Morderstwo na Korfu” to idealna powieść na długi jesienny wieczór. Fabuła przenosi nas w piękne, ciepłe kraje, a śmianie się do rozpuku jest bardzo rozgrzewającym ćwiczeniem i pomaga walczyć z październikową chandrą.  Mam nadzieję, że to nie jest ostatnie moje spotkanie z Joanną i Betty i będą kolejne przygody tego niezwykłego duetu. Jak dla mnie im szybciej tym lepiej, bo przed nami długa, depresyjna, polska zima i śmiech będzie na wagę złota.

niedziela, 9 października 2016

MRÓZ W KOŚCIACH – REMIGIUSZ MRÓZ „EKSPOZYZJA”, „PRZEWIESZENIE” I „TRAWERS”

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że nie cierpię Remigiusza Mroza, ponieważ śmie on bezczelnie realizować wszystkie moje skryte marzenia. Facet ma 29 lat, jest doktorem prawa, co kilka miesięcy wypuszcza na rynek nowy bestseller, a do tego jeszcze ma czas wyczynowo biegać i jest całkiem przystojny. I jak go tu nie nienawidzić? :)

Jednocześnie koło książek Mroza nie można przejść obojętnie, może dlatego, że to nazwisko jest obecnie bardzo gorące (pun intended) i pojawia się dosłownie wszędzie i, moim zdaniem, po prostu wypada je znać, jeśli ktoś interesuje się polską literaturą kryminalną. Moją przygodę z twórczością Remigiusza Mroza zaczęłam, niestety, od powieści „W cieniu prawa”, która, jak potem doczytałam w recenzjach, uważana jest za najsłabszą w jego dorobku, bo pisaną na kolanie, w przerwach między tworzeniem i obroną pracy doktorskiej. No, jak on takie powieści tworzy w antrakcie to niech go cholera…. „W cieniu prawa” ma co prawda swoje słabe strony ale i tak jest to bardzo dobra książka, chętnie więc sięgnęłam po trylogię z komisarzem Forstem, tym bardziej, że z okładek krzyczy wiadomość,  że prawa do ekranizacji zostały sprzedane, więc wiem, że Telewizja Polska zaraz to dokumentnie spieprzy, a zatem trzeba szybko czytać zanim mi to obrzydzą. W dodatku z okładki trzeciego tomu Borys Szyc odgraża się, że chce w tym zagrać, więc już wiem, że będzie źle z tą ekranizacją i trzeba się cieszyć powieściami  póki istnieją tylko na papierze.

Akcja trylogii rozgrywa się w polskich Tatrach. Zaraz na początku pierwszego tomu zostaje na Giewoncie znalezione ciało, groteskowo przyczepione do słynnego krzyża. W sprawę angażuje się komisarz Wiktor Forst, do pomocy dokooptując sobie rzutką dziennikarkę Olgę Szrebską. Razem wplątują się w śledztwo, które prawie natychmiast mocno się komplikuje i zmusza naszych bohaterów do balansowania na granicy prawa…

Jeśli chodzi o treść to nie będę zdradzać nic więcej, ponieważ trylogia jest ze sobą bardzo mocno powiązana i musiałabym sadzić tutaj straszne spoilery, czego nikt chyba nie chce, powiem więc tylko, że fabuła jest bardzo sensownie rozpisana na wszystkie tomy, w książkach wiele się dzieje, losy bohaterów strasznie się plączą, akcja jest często naprawdę ostra, a trup ściele się gęsto. Mróz ewidentnie nie boi się dramatycznych scen i mocnych, czasami wręcz drastycznych rozwiązań. Razem z Forstem i Szrebską podróżujemy do najniebezpieczniejszych rejonów Europy i przeżywamy z nimi naprawdę ciężkie chwile. Czasami nie mogłam się opanować i głośno wciągałam powietrze w szoku, że Mróz nie bał się opisywać TAKICH  rzeczy i mam dla niego duży szacunek za to, że jedzie po bandzie.

W trzecim tomie akcja wraca w polskie Tatry i wtedy Mróz pokazuje w pełnej krasie swoją głęboką wiedzę i wielką pasję górołaza. To widać w każdej scenie, w każdym opisie. Tatry w jego powieści są jednocześnie piękne, majestatyczne i śmiertelnie niebezpieczne.  Wszystkie sceny dziejące się na szlaku były doskonale skonstruowane i czytałam je z prawdziwą przyjemnością. Rewelacyjne są też zakończenia każdej części – szokujące, nieprzewidywalne, dosłownie wbijają w fotel.

Jedynym, co irytowało mnie w trylogii był główny bohater. Wiktor Forst to postać, której właściwie nie da się polubić. Arogancki dupek, przekonany o swojej wyjątkowości i przewadze nad innymi (w sumie nie wiadomo dlaczego, ponieważ jest zwykłym policjantem, bez żadnych większych dokonań), natychmiast antagonizuje absolutnie WSZYSTKICH dookoła i właściwie pakuje się w większość kłopotów na własne życzenie. Brak mu szacunku do innych, nawet do tych, którzy naprawdę usiłują mu pomóc. W dodatku jest niechlujny i, dla mnie osobiście, lekko obrzydliwy. Gdyby wyciąć wszystkie sceny, w których żuje gumę, pali papierosa albo myśli o żuciu gumy albo paleniu papierosa, każdy tom byłby pewnie o 100 stron krótszy.

Pomimo tego zarzutu, serdecznie polecam tatrzańską trylogię Remigiusza Mroza wszystkim fanom dobrego, mocnego kryminału z pięknymi górskimi krajobrazami w tle. Moja rada jest jednak taka, żeby od razu zaopatrzyć się we wszystkie tomy, ponieważ zakończenie każdego z nich domaga się natychmiastowej lektury następnego, a przy ostatnim robi się przykro, że to już koniec.


sobota, 8 października 2016

BABA Z JAJAMI - MAGDALENA WALA "MARIANNA"

Czasami zdarza się tak, że czytając opis jakiejś książki, a nawet jej recenzję, tworzę sobie w głowie pewien jej obraz, a potem czytając samą książkę okazuje się, że ten obraz był całkowicie błędny. Często wiąże się to z gorzkim rozczarowaniem (jak w przypadku wspomnianego kilka recenzji temu gniota „Mąż potrzebny na już”), czasami natomiast przeżywam bardzo miłe zaskoczenie. Tak było w przypadku „Marianny”.

Wnioskując z opisu na okładce, myślałam, że „Marianna” to historia kobiety rozdartej między patriotyzmem, który pcha ją do walki w powstaniu listopadowym, a presją społeczną, która ze względu na jej płeć będzie pchać ją w kierunku małżeństwa. Spodziewałam się, że tytułowa bohaterka, przyciśnięta przez rodzinę, zgodzi się na małżeństwo z rozsądku i potem ewentualnie będzie wciągać niechętnego, ale coraz bardziej w niej zakochanego męża do konspiracyjnej działalności narodowo-wyzwoleńczej. Nic bardziej mylnego.

Przede wszystkim fabuła powieści (oprócz prologu) ma już miejsce po upadku powstania, więc żadne walki i konspiracje nie wchodzą w grę. Marianna w powstaniu była, walczyła w nim przebrana za faceta, pokonała wszelkie trudności i wreszcie, wycieńczona głodem, chłodem i z wyraźnymi symptomami stresu pourazowego, wraca do domu. Tymczasem w domu nie jest różowo i jedyną opcją młodej kobiety wydaje się faktycznie ucieczka w małżeństwo. Kandydat nawet jest – co prawda na drugim końcu kraju (ale to akurat dobrze, bo Marianna ma u siebie nie za ciekawą reputację), w dodatku młody, przystojny, bogaty i utytułowany. Brzmi zbyt dobrze by mogło być prawdą? Oczywiście! Dopiero bowiem przyjeżdżając do swych nowych włości, Marianna odkrywa mroczne sekrety swojego małżonka, które mogą zakłócić ich wspólną przyszłość.

„Marianna” to prawdziwy misz-masz gatunków. Z jednej strony mamy tutaj wątki niczym z „Trędowatej” i pełną romantyzmu atmosferę rodzącego się uczucia, z drugiej zagadkę rodem z „Rebeki” Daphne du Maurier, przeplecione nieco atmosferą prozy Jane Austen i klimatem „Jane Eyre”. Wszystko to składa się jednak w sensowną i dostarczającą dużo rozrywki całość głównie dzięki postaci głównej bohaterki, ponieważ Marianna to osóbka niezwykła – prawdziwa „baba z jajami”: niepokorna, wygadana, zdecydowana, namiętna, inteligentna, odważna i bardzo, bardzo kobieca. Taką bohaterkę była w stanie zaakceptować od samego początku i chętnie jej kibicowałam. Mąż Marianny – Michał oraz jej teściowa również okazują się ciekawymi, świetnie napisanymi postaciami, a była koleżanka szkolna głównej bohaterki, Klementyna, stanowi tak zwane „comic relief” w kluczowych momentach jednocześnie irytując i bawiąc swoim zachowaniem.

Można się czepiać, że Marianna jak na swoje czasy jest zdecydowanie zbyt współczesna w swoim sposobie myślenia i postępowania, ale wydaje mi się, że z uwagi na fakt, że ta powieść nie pretenduje do miana eposu historycznego, a stanowi bardziej przykład literatury kobiecej, można autorce i samej Mariannie to wybaczyć. Moim zdaniem jest to wręcz zaleta powieści, ponieważ czyni ją bardziej zrozumiałą i atrakcyjną dla współczesnej czytelniczki.


„Marianna” to lektura lekka, przyjemna i ciekawa. Mamy tu elementy romansu oraz całkiem niezłą zagadkę kryminalną, do tego okraszoną niemałą dawką humoru, a wszystko przepełnione kobiecością w moim ulubionym wydaniu – silną i bezkompromisową. Wszystkie bohaterki „Marianny” udowadniają, że inteligentna i „charakterna” kobieta może sobie bez problemu poradzić nawet w typowo męskim świecie. Książkę serdecznie polecam wszystkim paniom na poprawę humoru. Nie trzeba się nawet pasjonować historią, żeby lektura tego romanso – kryminału z powstaniem listopadowym w tle sprawiła nam wiele przyjemności.