czwartek, 9 listopada 2017

PIĘKNISIE W KRZYWYM ZWIERCIADLE – ALEK ROGOZIŃSKI „LUSTERECZKO, POWIEDZ PRZECIE”

Jeśli chodzi o polski rynek wydawniczy, to jest on, moim zdaniem, strasznie nierównomierny. Co miesiąc pojawia się wiele książek, szczególnie z zakresu tzw. literatury obyczajowej, czy „kobiecej”. Książki te są ładnie wydane, mają okładki, które ciągną oko i zachęcające opisy na obwolucie. Niestety, mam wrażenie, że większość z nich ubliża inteligencji czytelnika, a właściwie czytelniczki, serwując nam historie nierealne, przesłodzone i w dużej mierze nielogiczne.

Z drugiej jednak strony mamy „stajnię” rewelacyjnych pisarzy, którzy raz za razem serwują nam doskonałą lekturę, trzymając poziom i przywracając wiarę w sens rodzimej literatury. Są to jednak głównie autorzy kryminałów i thrillerów, kiedy więc czytelnik nabierze ochoty na nieco lżejszą lekturę, zaczyna się problem. Na szczęście w tym momencie do gry wchodzi niezawodny Alek Rogoziński.
Rogoziński w pisarskiej sztafecie przejął pałeczkę po nieodżałowanej Joannie Chmielewskiej i od kilku lat tworzy bardzo udane komedie kryminalne. Jest to gatunek niewystarczająco dobrze rozwinięty w naszym kraju. Ostatnio na spotkaniu autorskim z Alkiem Rogozińskim w Łodzi zastanawialiśmy się, kto jeszcze zajmuje się w Polsce tym gatunkiem i byliśmy w stanie wymienić może jeszcze ze dwie osoby, a szkoda, bo na tle cukierkowatych romansideł i mrocznych thrillerów komedia kryminalna jest jak powiew świeżego powietrza.

„Lustereczko, powiedz przecie” to piąta powieść w dorobku Alka Rogozińskiego i druga część jego nowego cyklu „Róża Krull na tropie”. Drugie części nader rzadko bywają lepsze od pierwszych, ale „Lustereczko” zdecydowanie stanowi wyjątek od tej reguły. Kiedy czytałam „Do trzech razy śmierć” miałam czasami wrażenie, że autor dopiero oswaja się z nową bohaterką, że jeszcze do końca jej nie zna i nie wie, do czego ona jest zdolna. W „Lustereczku” Róża Krull jest już całkiem oswojona, pełnokrwista i konkretna, jakby zażyła Rutinoscorbin i przestała wyglądać niewyraźnie.

Powieść zachowuje również idealną równowagę pomiędzy humorem i kryminałem. Intryga jest bardzo oryginalna i niezwykle ciekawa. Tym razem bowiem nasza bohaterka przypadkowo zostaje świadkiem samobójstwa uczestnika męskiego konkursu piękności. Nie do końca przekonana, czy potencjalny Mister Polonia naprawdę targnął się na swoje życie, postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo, które prowadzi ją za kulisy tej kuriozalnej imprezy i ujawnia coraz bardziej soczyste sekrety uczestników.

Już sama scena, w której Róża staje się świadkiem samobójstwa (lub nie)jest tak genialnie slapstickowo zabawna i tak idealnie odzwierciedla kobiecą naturę, że naprawdę zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem autorem tej książki jest facet. Alek Rogoziński musi mieć naprawdę niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji. Jako kobieta nigdy nie mam najmniejszych problemów z utożsamianiem się z jego bohaterkami, a ich punkt widzenia, sposób myślenia i motywacje są dla mnie w stu procentach zrozumiałe i logiczne.
Dalej jest tylko lepiej. Bardzo podobał mi się pomysł umieszczenia akcji w środku męskiego konkursu piękności, jest to bowiem twór tak uroczo kuriozalny, tak dziwaczny i sam w sobie komiczny, że aż prosi się o dobrą karykaturę, a nikt lepiej nie potrafi pokazać naszych celebrytów w krzywym zwierciadle niż Rogoziński. Postać blogera od makijażu, Mario, jest absolutnie rewelacyjna i idealnie pokazuje, jak fantastycznym poletkiem do satyry mogą być  technologie dwudziestego pierwszego wieku i wszechobecne media społecznościowe. Dodatkowo wprowadzenie jako jednego z bohaterów Rafała Maślaka, czyli autentycznego polskiego króla piękności, okazało się bardzo udanym pomysłem. Nie była to dla mnie główna atrakcja powieści, może dlatego, że Maślak nie jest do końca w moim typie i średnio mnie podnieca, ale doceniam pomysł i podobał mi się rezultat.

Jednocześnie sama intryga kryminalna jest, jak zwykle u Rogozińskiego, ciekawa i bardzo logicznie poprowadzona. Do ostatniej strony nie domyśliłam się jej rozwiązania, przez co lektura była pasjonująca i trzymała w napięciu.  „Jak cię zabić, kochanie?” stawiało bardziej na element komediowy, zaś „Do trzech razy śmierć” było w większym stopniu kryminałem, zaś w „Lustereczku” autorowi udało się idealnie wypośrodkować między tymi dwoma gatunkami. Na spotkaniu w Łodzi Alek Rogoziński wspomniał, że książka sama mu się pisała i jest to bardzo widoczne, ponieważ sama się również czyta – naturalnie, lekko i bez zgrzytów. Nie będę nawet narzekać na grubość, bo doszłam do wniosku, że proporcje są jednak zachowane idealnie. Na tym etapie nie chcę już grubszych książek Rogozińskiego, chcę ich po prostu więcej.

Czy mam się do czego przyczepić? Właściwie przychodzi mi do głowy tylko jedno. W powieści wprowadzona jest postać gosposi Róży, pani Cecylii. Jest to bohaterka zarysowana bardzo ciekawie i z dużym potencjałem, ale jeszcze, moim zdaniem, nie do końca oswojona i rozwinięta. Mam nadzieję, że w następnej powieści pani Cecylia dostanie większe pole do popisu i stanie się bardziej wyrazista, bo, moim zdaniem, jest dużo ciekawsza niż Pepe.


Wczoraj premierę miała powieść „Pudełko z marzeniami” napisana wspólnie przez Magdalenę Witkiewicz i Alka Rogozińskiego i jest to pierwsza polska powieść obyczajowo-romantyczna, którą zamierzam kupić i przeczytać od czasu, kiedy położyłam krzyżyk na rodzimej odmianie tego gatunku. Mam przeczucie, że tym razem się nie zawiodę!

piątek, 3 listopada 2017

CO ONI ĆPALI, CZYLI NAJGORSZA ADAPTACJA EVER

Z góry uprzedzam, że recenzja będzie długa i z mnóstwem spojlerów (łącznie z zakończeniem), ale z uwagi na fakt, iż „Trędowata” została po raz pierwszy wydana w 1909 roku czyli ponad sto lat temu i doczekała się licznych wznowień, audiobooków i  kilku adaptacji, czuję się upoważniona do spoilerowania ile wlezie. Będę również zakładać, że czytający tę recenzję mieli znają mniej więcej fabułę powieści.

Zmorą każdego mola książkowego są adaptacje, ponieważ w ich przypadku każdy nałogowy „czytak”  niejako męczy się w rozkroku, szarpany w dwa przeciwne kierunki. Z jednej strony czytał książkę i teraz jest ciekaw, jak wypadła adaptacja i na ile pokryje się z jego wyobrażeniami z czasów lektury, z drugiej zaś, ponieważ czytał książkę, wie, gdzie i ile zostało zmienione, co zostało pominięte, co dodane itd., więc mimowolnie cały czas porównuje i rzadko kiedy to porównanie wypada na korzyść filmu. A jednak regularnie sobie funduje tę dziwną mieszaninę bólu i przyjemności. Widocznie mole książkowe są w jakimś, mniejszym lub większym stopniu, masochistami.

Nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem, sama również namiętnie oglądam adaptacje, czasami nawet kilka adaptacji tej samej książki pod rząd, żeby sobie porównać różne wersje (bo BBC robi doskonale, albo jeszcze doskonalej i każda wersja jest cudowna) i ostatnio właśnie przez ten zwyczaj przeżyłam sporą traumę, którą tutaj za chwilę dokładnie opiszę.

„Trędowata” Heleny Mniszkówny jest powieścią, która od momentu pierwszego wydania w 1909 roku budzi olbrzymie kontrowersje. Krytycy ją miażdżą, czytelnicy (a raczej czytelniczki) – uwielbiają. Słynne są historie o kobietach, które z pełnym poświęceniem PRZEPISYWAŁY RĘCZNIE całą powieść do zeszytów, żeby tylko zwiększyć cyrkulację. Fenomen „Trędowatej” rozumiem bez problemu. Była to powieść wydana w momencie, kiedy polska literatura narodowa stała właśnie u szczytu. Wszystkie klasyki typu „Trylogia”, „Pan Tadeusz”, „Lalka”, „Nad Niemnem” itp. Itd., propagowały hasła pozytywistyczne i patriotyczne i takimi rzeczami byli zajęci ich główni bohaterowie. Sama jestem fanką większości klasyków, ale jeśli we wszystkich praktycznie powieściach wątki miłosne są spychane na margines, bo główni bohaterowie są zbyt zajęci ojczyzną i mają szansę się spotkać raz na 200 stron, to nic dziwnego, że „Trędowata” padła na tak podatny grunt. Jest to powiem powieść TYLKO I WYŁĄCZNIE  o miłości. Klasyczne, standardowe romansidło w rodzaju harlekina. Wszystkie sceny, wszystkie wątki, wszystkie postacie są owinięte wokół historii miłosnej, opartej zresztą na jednym z najstarszych i najpopularniejszych schematów – Kopciuszka. W niczym mi to nie przeszkadza, ostatecznie 90% historii miłosnych podpada pod któryś z pięciu czy sześciu głównych schematów, a Kopciuszek jest zdecydowanie najpopularniejszy i tylko od umiejętności autora zależy, czy książka będzie dobra. Moja ukochana „Duma i uprzedzenie” też jest oparta na schemacie Kopciuszka  i jak świetnie wyszło!  „Zmierzch” to Kopciuszek z wampirami, a „Grey” – Kopciuszek w wersji sado-maso (tu akurat wyszło koszmarnie). „Trędowata”, moim zdaniem, plasuje się gdzieś po środku skali. Nie jest to dobrze napisana książka, ale sama historia jest ciekawa i wciągająca i przeczytawszy tę powieść po raz pierwszy jako nastolatka byłam zachwycona i w pełni usatysfakcjonowana. Od tego czasu gust mi się nieco zmienił, ale do „Trędowatej” nadal mam duży sentyment.

1 Listopada TVP wyemitowała słynną adaptację „Trędowatej” z 1976 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana i moja mama uparła się oglądać, a ja razem z nią. Ojciec, przezornie, uciekł, a my obydwie, udowadniając potęgę genów, mogłyśmy spokojnie napędzić średniej wielkości turbinę za pomocą westchnień do Teleszyńskiego w roli ordynata Michorowskiego. Jednocześnie od czasu do czasu, jak rasowy, upierdliwy „czytak” wymieniałam błędy adaptacji, z których największy, moim zdaniem, to kompletne pominięcie postaci Edmunda Prątnickiego, który jest przecież de facto katalizatorem całej fabuły. To jego pojawienie się i zachowaniem względem Stefci zmienia nastawienie Stefci i Waldemara do siebie nawzajem i niechęć zamienia w miłość. Tymczasem Hoffman olał Prątnickiego na cześć biegania głównej bohaterki wokół drzewa i wygrywania rzewnych melodii na fortepianie. Tym niemniej ta adaptacja jest naprawdę niezła. Starostecka i Teleszyński są po prostu piękni razem i osobno (chociaż ona nieco drewniana aktorsko), Anna Dymna w trzecioplanowej roli w ciągu pięciu minut na ekranie potrafi pozostawić po sobie niezatarte wrażenie, a cała produkcja miała spory budżet, więc mamy piękne zamki i pałace i wypasione kostiumy. No ale ja chciałam koniecznie zobaczyć tego Prątnickiego, więc z zakamarków pamięci wydobyłam fakt, że dawno temu, ok. 2000 roku była jeszcze jakaś inna adaptacja i że to był serial. Pomyślałam, że skoro serial, to pewnie Prątnickiego nie wycięli, pamiętałam też jakimś cudem, że Stefcię grała Anita Sokołowska, którą uważam za jedną z najładniejszych polskich aktorek, więc postanowiłam sprawdzić, czy da się ten serial obejrzeć na YouTube. Dało się, więc odpaliłam. To był błąd. To był potworny błąd. Tak oto zetknęłam się z NAJGORSZĄ ADAPTACJĄ W HISTORII.

Pierwszy odcinek oglądałam nawet z pewną przyjemnością. Szybko ogarnęłam, że serial ma format latynoamerykańskiej telenoweli, co mi kompletnie nie przeszkadzało, bo a). „Trędowata” się do tego wybitnie nadaje i b). jestem z pokolenia, które wychowało się na „Esmeraldzie” i tę kiczowatą formę przyswajam bez problemu. Sokołowska wyglądała ślicznie, a koleś grający Waldemara (którego musiałam wygooglować, bo go kompletnie nie kojarzyłam), był zaskakująco dobry aktorsko. Doskonale mu wychodził ironiczny uśmieszek i kpiarski ton i sceny, kiedy Waldemar i Stefcia sobie dogryzają są naprawdę niezłe. Zorientowałam się również, że dialogi są wzięte żywcem z powieści, więc pomyślałam sobie „so far so good”.  Pojawił się też Prątnicki, więc byłam zadowolona. Potem jednak, z każdym kolejnym odcinkiem, entuzjazm opadał. Przypomniałam sobie, że „Trędowata” jest jednak niezbyt dobrą powieścią, przeładowaną melodramatyzmem i  głupawymi dialogami. Poza tym w oczy coraz bardziej bił malutki budżet produkcji. Przypomniałam sobie oglądaną dość niedawno przeze mnie w ramach trenowania języka hiszpańskiego telenowelę kostiumową „Amor Real” i uświadomiłam sobie, że budżet tamtej produkcji na suknie głównej bohaterki (a la „Przeminęło z wiatrem”) prawdopodobnie dziesięciokrotnie przekraczał cały budżet „Trędowatej”.

Są historie, które da się zrobić z małym budżetem i niespecjalnie na tym ucierpią, ale „Trędowata” do nich nie należy, bo przypominam, że jest to Kopciuszek. Książę z bajki nie jest w tym wypadku ani świecącym wampirem, ani zboczonym miliarderem, ani nawet nie ma 10.000 funtów rocznie, tylko jest, centralnie, księciem. A nawet lepiej – ordynatem. Nie wiem wprawdzie dokładnie co to jest „ordynat”, ale z powieści wynika, że to taki książę do kwadratu, bajecznie bogaty, na którego widok księżniczki ślinią się jak pies na słoninę. Ordynat Waldemar ma w posiadaniu wypasiony zamek i jakieś niezliczone miliony, którymi swobodnie dysponuje. Cała fabuła powieści dzieje się w owym zamku, tudzież w kilku innych magnackich rezydencjach, również wypasionych. Tego się nie da nakręcić z małym budżetem. Ale nasi jednak próbowali. Mamy więc swoisty teatr telewizji, w którym musimy sporo wziąć na wiarę, na przykład widok z okna, za który robi podświetlony i pomalowany  karton. Wszystkie sceny, które wymagałyby jakichkolwiek nakładów finansowych dzieją się poza kadrem i bohaterowie nam o nich opowiadają usadzeni przy małym stoliku, z paprotką w tle. Na drugim planie kręci się kilka osób ze służby, strasznie niemrawo, głównie upuszczając różne przedmioty i coś przestawiając dwa centymetry w prawo lub w lewo. Tak więc dwutygodniowa  super-impreza u ordynata, połączona z polowaniem, balem kostiumowym, fajerwerkami i przejażdżkami gondolami po prywatnym  jeziorze zostaje sprowadzona do ględzenia przy stoliku (z tym, że ordynat ma strój myśliwski na sobie) oraz tańczenia mazura w 4 pary. Plany zdjęciowe są tak małe i ograniczone, że oglądając to „dzieło” można nabawić się klaustrofobii. W dodatku nie ma ŻADNYCH scen na zewnątrz, mamy wyłącznie te same trzy ujęcia trzech różnych fasad budynków i trzech odrestaurowanych starych samochodów jeżdżących w kółko. Ujęcia fasad są wprowadzane na początku każdej sceny, żeby widz wiedział, w której wypasionej rezydencji stoi dany stolik i paprotka.  Nawet mega istotna i dramatyczna scena odwożenia Stefci na stację kolejową przez Waldemara, w czasie której wyznają sobie miłość i się zaręczają, dzieje się poza kadrem, bo aktorom ewidentnie NIE WOLNO wyjść na zewnątrz. W dodatku aktorzy grający główne role tajemniczo znikają w trakcie historii, chyba z powodu cięć budżetowych. I tak niezwykle istotny dla fabuły hrabia Barski (grany przez Leona Niemczyka) raptem znika z ekranu i jego kwestie, w formie parafrazy, powtarzają inni aktorzy. Znów musiałam rzucić się do googla, bo naszło mnie podejrzenie, że Niemczyk umarł w trakcie produkcji, ale nie, zmarł dopiero 6 lat później, a w tym serialu jeszcze się potem pojawia, więc nie mam pojęcia, o co chodziło. Oszczędzali na dniówkach? Podobnie później zaginął ojciec Stefci, ostatnio widziany z koszykiem pełnym żarcia w drodze na stację kolejową. Podejrzewam, że do dzisiaj błąka się po peronach z tym koszykiem.

 Mimo takich koszmarnych niedoróbek, dociągnęłam jakoś do odcinka 8 z 15, w którym to odcinku kończy się akcja oparta na powieści. Gdzieś już wcześniej wyczytałam, że zmieniono zakończenie i spodziewałam się w jaki sposób.  Skoro już w 8 odcinku akcja dojeżdża do momentu, w którym główna bohaterka umiera na zapalenie opon mózgowych, to jasne dla mnie było, że w tej wersji nie umrze, tylko bohaterowie zostaną na jakiś czas rozłączeni, by w ostatnim odcinku ponownie się spotkać i paść sobie w ramiona. To był dla mnie jedyny logiczny sposób poprowadzenia fabuły. W miarę oglądania zdałam sobie jednak sprawę, że scenarzyści z powieści Mniszkówny przerzucili się chyba na twarde narkotyki powodujące trwałe zaniki pamięci. Inaczej bowiem nie jestem sobie w stanie wyobrazić pisania przez nich dalszych losów bohaterów. Logika w tej produkcji nie jest nawet zaginana, ona ucieka z krzykiem w 8 odcinku, by już nigdy nie powrócić. To, co się w jej miejscu pojawia, to jakieś oszałamiające nagromadzenie absurdów i skrajnego debilizmu.   Od 9 odcinka WSZYSCY bohaterowie porzucają nagle swoje osobowości i stają się kompletnie innymi ludźmi.

Kilka przykładów: Waldemar, po nieudanej próbie samobójczej wywołanej śmiercią ukochanej (swoją drogą jedna z najbardziej dennych technicznie scen, szczerze myślałam, że on się niechcący stuknął kolbą od pistoletu w skroń, bo wystrzału w ogóle nie było słychać ani widać), zostaje w stanie agonalnym przewieziony do kliniki w Wiedniu, gdzie zaraz po odzyskaniu przytomności zaczyna bezczelnie flirtować z pielęgniarką. Pielęgniarka działa na dwa fronty, bo raz się migdali z Waldemarem a raz z lekarzem prowadzącym (nad łóżkiem śpiącego Waldemara!). Wszystko to na tle stojącego w ramce na stoliku szpitalnym zdjęcia Stefci. Raz na odcinek Waldemar wzdycha i stwierdza, że jest w głębokiej żałobie i nie ma po co żyć. A potem znów migdali się z pielęgniarką.
Tymczasem poczciwy ojciec Stefci, pan Rudecki, okazuje się raptem być kryminalnym mastermindem. Decydując się raz na zawsze odciąć córkę od niezdrowej dla niej sfery magnackiej, w ciągu minuty układa przebiegły plan ze sztucznym pogrzebem, podmienionym trupem i fałszywą żałobą, w międzyczasie grożąc śmiercią wszystkim osobom, które mogłyby ujawnić mistyfikację.  Swoją drogą, niepotrzebnie się wysila, bo szaleńczo zakochany Waldemar na grób ukochanej nie fatyguje się ANI RAZU.

Tymczasem Stefcia wraca do zdrowia incognito (jako swoja krewna Stanisława Rudnicka, haha, so funny, ratunku), w mieszkaniu miejscowego lekarza, który zachowuje się jakby był na ciężkim haju. Na zmianę traci pamięć, odzyskuje ją, wydaje jej się, że jest własną babką, ucieka, odnajduje się, i zostaje zaproszona na imprezę przez miejscowego policjanta. Wszystko to bez ani jednej próby kontaktu z narzeczonym, który, według wyjaśnień rodziców, jest zajęty podróżowaniem po Europie. Chciałabym dodać, że  w tej adaptacji wszyscy bohaterowie mają w domach telefony.

W końcu jednak bohaterowie spotykają się, oczywiście przypadkiem. Waldemar jednak sobie przypomina, że  był szaleńczo zakochany i stracił miłość swego życia, postanawia więc otworzyć fundację imienia Stefanii Rudeckiej, co sprowadza się, do popłakiwania nad wmurowaną przy drzwiach warszawskiej kliniki tablicą z nazwą fundacji. Na szczęście przy tym popłakiwaniu zastaje go sama Stefcia, która akurat w tej klinice była na konsultacji. Podchodzi do niego z okrzykiem „kochany!” a Waldemar wpatruje się w nią w osłupieniu. Koniec odcinka 13. Jest to również miejsce, w którym fabuła umiera ostatecznie.

W odcinku 14 dowiadujemy się bowiem, że Waldemar na widok Stefci UCIEKŁ.  I pojechał do domu rodzinnego, gdzie oświadcza, że widział ducha ukochanej. Tam rodzina uświadamia go, że bynajmniej, bo Stefcia żyje i oni o tym wiedzieli. Cóż więc robi szaleńczo zakochany Waldemar? Czy zrywa stosunki z bliskimi i gna by połączyć się z ukochaną? Ależ skąd. Waldemar mówi „whatever”.  Dosłownie. Na tę porażającą wiadomość nasz główny bohater reaguje czymś w stylu „aha, okej”, po czym wraca do swoich spraw.  Tak się właśnie kończy cała ta epicka miłość.
Dalej już absurd goni absurd. Stefcia, porzucona przez Waldemara, chce iść do klasztoru, ale tak akurat kręcą film, więc Stefcia od ręki dostaje główną rolę, zostaje gwiazdą kina i wychodzi za mąż za kolegę z planu, który nie ma w tym serialu ani jednej kwestii.

Waldemar romansuje na prawo i lewo, w końcu jednak odkrywa, że swatana mu od początku przez rodzinę Melania Barska to w sumie niezła laska i w końcu się z nią żeni, wiążąc się w tym momencie więzami rodzinnymi ze swymi najgorszymi wrogami, ale co tam.

W międzyczasie mamy jeszcze masę bezsensownych i pourywanych w połowie wątków pobocznych, jak na przykład z tą cholerną pielęgniarką, oraz z wielkim comebackiem Prątnickiego, ale nie mam siły ich tu wszystkich opisywać.

Właściwie jeszcze przez dłuższy czas miałam nadzieję, że odcinki 14 i 15 to jest tak zwane „dream sequence”, bohaterowie śnią albo majaczą, ale w końcu się obudzą i padną sobie w ramiona. No cóż, nadzieja umiera ostatnia. Moja umarła w połowie ostatniego odcinka, kiedy nagle akcja przeniosła się do roku 2000, a widz został poinformowany, że ci sami aktorzy grają teraz swoich wnuków. Stefcia jako stara baba w okropnej peruce, jest teraz obrzydliwie bogatą (bo w międzyczasie stała się wyrachowaną materialistką i wyszła za potentata naftowego) emerytowaną gwiazdą Hollywood, która za pomocą swojej wnuczki-sobowtóra usiłuje odkupić wszystkie byłe majątki ordynata, nie wiadomo po co, bo w sumie po latach ma go już w dupie. Wnuk- sobowtór Waldemara zaś usiłuje do tego nie dopuścić.

W tym miejscu serial się kończy. Po fakcie doczytałam, że w założeniu miała to być dwustuodcinkowa telenowela, której główna część dzieje się w czasach współczesnych i dotyczy chyba tych wnuków- sobowtórów. Na szczęście oburzeni widzowie i niska oglądalność doprowadziły do zaprzestania emisji tego wybitnego przykładu polskiej myśli kinematograficznej.

Cały czas się zastanawiam co oni ćpali, jak pisali ten scenariusz. Jak już wspominałam, „Trędowata” nie jest wybitnym dziełem, ale jest to jednak konkretna historia epickiej miłości biednej szlachcianki i bogatego magnata, który za wszelką cenę chce się z nią ożenić, wypowiadając  wojnę swojej sferze. Niestety owa sfera mści się na biednej dziewczynie jak może, zaszczuwając ją,  doprowadzając w końcu do jej śmierci. W sequelu pt. „Ordynat Michorowski”, owdowiały Waldemar poświęca się pozytywistycznej pracy u podstaw, wieczorami popłakując pod portretem utraconej ukochanej, całkowicie wierny swej jedynej miłości.  Melodramatyczna i harlekinowata, jest to jednak historia wielkiego i głębokiego uczucia. Co za oszołom wymyślił więc takie rozwiązanie akcji? Co to za adaptacja, która usiłując przedłużyć i rozwinąć fabułę, nagle całkowicie zmienia bohaterom charakter? Co to za epicka miłość, która nagle kończy się w tak bezsensowny, idiotyczny i nielogiczny sposób? To po co to w ogóle było? Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jak dorośli ludzie mogli dostać jakikolwiek budżet na tę produkcję, oraz pozwolenie dużej stacji telewizyjnej na emisję. Helena Mniszkówna nie tylko przewraca się w grobie, ale powinna powstać z niego w postaci wściekłego upiora i zemścić się na całej ekipie bez wyjątku. Naprawdę nie rozumiem, jak dorośli ludzie mogli wpaść na tyle bezsensownych i idiotycznych pomysłów. Co oni ćpali?!

Serial „Trędowata” uważam za najgorszą adaptację ever, która  ostatecznie zniechęciła mnie do polskiej telewizji, która nawet w produkcji telenowel jest dziesięć lat za Meksykiem czy Brazylią. Marzy mi się, że kiedyś kilka polskich klasyków literackich zekranizuje BBC, które wie jak to się robi. Póki co jednak, mam ochotę krzyknąć „Polacy, łapy precz od adaptacji!”