poniedziałek, 26 grudnia 2016

IDEALNY PREZENT – SERIA „WIELCY ZAPOMNIANI POLACY”

Być może nie jest to najlepszy moment, żeby pisać o prezentach – w końcu wczoraj lub przedwczoraj (w zależności od tradycji obowiązującej w danym domu), każdy z Was wręczał i otrzymywał prezenty, mam nadzieję, że również książkowe. Chwilowo więc wszyscy mają już pewnie po dziurki w nosie tematu prezentów, tym niemniej należy pamiętać, że okazje do upominków to nie tylko Święta Bożego Narodzenia, ale również imieniny, urodziny i dziesiątki innych okazji, a dla każdego mola książkowego najlepszym prezentem była, jest i zawsze będzie książka.
W związku z tym chciałabym dziś napisać o pewnej serii książek, która, moim zdaniem stanowi prezent idealny. Jakiś czas temu wydawnictwo Muza wypuściło na rynek dwie części książki „Wielcy zapomniani Polacy, który zmienili świat” autorstwa Marka Boruckiego. Niedawno serię tę uzupełniła książka „Wielkie Polki, które zadziwiły świat” pióra Joanny Puchalskiej Powyższe pozycje uważam za absolutnie wyjątkowe na rynku polskiej literatury historycznej.

W każdym tomie mamy przedstawione około trzydzieści portretów wybitnych Polaków i Polek (niestety, u Puchalskiej tylko 13, ale za to nieco bardziej szczegółowych), którzy, mimo dokonania niezwykłych odkryć bądź wybitnej twórczości artystycznej, zostali przez ogół naszego narodu zepchnięci w mroki zapomnienia. Częściowo powody tego są w książce wyjaśnione – na ogół przyczyną jest fakt, że działali, żyli i zmarli za granicą oraz, że nie podobali się poprzedniemu ustrojowi. Do innych przyczyn na pewno należy zaliczyć zwykłą ludzką zawiść, ignorancję i antysemityzm.  Często też na ich niekorzyść działała zwykła dziejowa niesprawiedliwość, która jakoś dziwnie uwzięła się na nasz biedny naród. Wielu z bohaterów niniejszej publikacji powinno było otrzymać nagrodę Nobla (na przykład odkrywca witamin, czy twórca pierwszej bezpiecznej szczepionki przeciwko polio), ale zamiast nich uhonorowano zachodnich badaczy (co działo się w historii wielokrotnie, wystarczy przypomnieć sobie ostatni film o Enigmie, w którym nikt nawet nie zająknął się o kluczowej roli Polskich matematyków). Gorzej, że wszystkie te wybitne postacie są również właściwie zapomniane w swojej ojczyźnie, a to już się nie powinno zdarzyć.

W każdym tomie serii, na około 400 stronach prezentowane są krótkie portrety biograficzne tych niezwykłych Polaków i Polek, opatrzone mnóstwem zdjęć (niestety czarno-białych i to jest, moim zdaniem, jedyna wada tej publikacji, chociaż dzięki temu książki wydane są na przyjemnym, szorstkim papierze i nie kosztują po 100 zł od sztuki, więc nie będę narzekać). Wśród nich mamy wielu niezwykłych ludzi, jak na przykład wybitną primabalerinę, która romansowała z kilkoma rosyjskimi książętami i nawet za jednego wyszła, ekstrawaganckiego fryzjera, który narzucał trendy całej Europie i jako pierwszy nakazał kobietom regularnie myć włosy, Maksymiliana Faktorowicza ze Zduńskiej Woli, który jako Max Factor stał się twórcą jednej z największych firm kosmetycznych na świecie czy Antoniego Pateka – twórcy najdroższych obecnie zegarków na świecie. To oczywiście tylko niektórzy z bohaterów serii, ale stanowią najlepszy przykład tego, że Polska ma o wiele więcej ciekawych postaci niż nam się wydaje i nie musimy być dumni wyłącznie z Kopernika, Wałęsy, Skłodowkiej-Curie czy Jana Pawła II, a Polacy na pewno są częścią światowej potęgi.


Dzięki wyjątkowo ładnemu u starannemu wydaniu, niezbyt długim i szczegółowym portretom biograficznym pisanym zgrabnym i przystępnym językiem, oraz mnóstwu zdjęć i grafik seria Muzy stanowi wyjątkową pozycję na rynku wydawniczym i  nadaje się nie tylko dla pasjonatów historii, ale dla wszystkich miłośników niebanalnych opowieści i ciekawych ludzkich losów. Jest to książka, którą, moim zdaniem, każdy Polak powinien mieć na półce, gdzie w dodatku wyjątkowo elegancko się prezentuje. Dlatego, w moim odczuciu, seria ta stanowi prezent idealny – jest ciekawa, elegancko wydana i w dobrym guście a do tego można z niej wyciągnąć mnóstwo pożytecznych wiadomości i poznać losy wielu fascynujących postaci oraz poczuć się dumnym z bycia Polakiem – czegóż więcej można chcieć?

niedziela, 18 grudnia 2016

„MAGIA KŁAMSTWA” PO POLSKU – MAŁGORZATA ŁATKA „KAMFORA”

Na zakup książki Małgorzaty Łatki zdecydowałam się natychmiast po przeczytaniu opisu i jednej pozytywnej recenzji na internetowym blogu. Powód jest prosty – motyw przewodni powieści czyli rozwiązywanie zagadki kryminalnej za pomocą analizy mowy ciała jest dla mnie wyjątkowo interesujący. Kilka lat temu nadawano bardzo ciekawy serial z Timem Rothem w roli głównej. Oryginalny tytuł to „Lie to Me”, polski -  „Magia kłamstwa”. Roth grał w nim specjalistę od mowy ciała, szczególnie od analizy tzw. „mikroekspresji” czyli pojawiających się na naszych twarzach nieświadomie, na ułamek sekundy wyrazów, które pozwalają rozpoznać takie uczucia jak kłamstwo, wstyd, pogarda czy pożądanie i dzięki temu poznać prawdziwe intencje człowieka, niezależnie od tego, co zdecyduje się nam powiedzieć. Temat wydał mi się wyjątkowo interesujący i od tego czasu staram się go zgłębiać w wolnych chwilach.

„Kamfora” to powieść, w której ten motyw stanowi oś fabuły. W Krakowie dochodzi do kilku niezwykle brutalnych morderstw na młodych kobietach. Z początku wydaje się, że ofiary nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, ale wkrótce okazuje się, że może je łączyć pewna cecha. Prowadzący śledztwo młody, rzutki i inteligentny komisarz Jakub Zagórski zwraca się o pomoc do specjalistki od mowy ciała Leny Zamojskiej. Razem opracowują ryzykowny i niebezpieczny plan schwytania mordercy, który może okazać się śmiertelnie niebezpieczny…

Oprócz niezwykle ciekawej i dobrze poprowadzonej fabuły, która idealnie ukazuje niebezpieczeństwa czyhające na młode, samotne kobiety w dwudziestym pierwszym wieku, „Kamfora” ma dla mnie jeszcze jeden dodatkowy atut: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ukazana jest w polskiej powieści kryminalnej skuteczna, owocna i dobrowolna współpraca policji z zewnętrznym specjalistą. Zarówno u Miłoszewskiego jak i Mroza czy Bondy główny bohater – czy to prokurator czy behawiorysta, stał zawsze sam po przeciwnej stronie barykady niż organy ścigania, których głównym zadaniem zdawało się być rzucanie mu kłód pod nogi i podkładanie świni przy każdej okazji. U Łatki jest wręcz przeciwnie – policja sama wpada na genialny pomysł poproszenia Zamojskiej o pomoc i traktuje jej sugestie z szacunkiem zamiast wyśmiewać badanie mikroekspresji jako nauki przydatnej w ujęciu sprawcy. Przedstawienie polskiej policji jako służb, które zdały sobie sprawę z wejścia świata w dwudziesty pierwszy wiek, chętnych i gotowych do korzystania ze zdobyczy behawioryzmu jest jak powiew świeżego powietrza na scenie polskiego kryminału. Naprawdę, chętnie przeczytałabym więcej książek, w których polska policja i system prawny do czegokolwiek się nadają – choćby tylko „ku pokrzepieniu serc” :)

„Kamfora” to naprawdę solidny kryminał, z logiczną i sensowną fabułą, dobrze nakreślonymi bohaterami i ciekawą zagadką. Małgorzata Łatka w swojej drugiej powieści udowadnia, że ma już świetnie wyrobione pióro i doskonały warsztat pisarski. Zabawne dla mnie jest to, że z okładkowego blurba książkę poleca Joanna Opiat-Bojarska, a po przeczytaniu „Bestsellera” tej autorki mam wrażenie, że powinno być odwrotnie, bo Opiat-Bojarska ma się czego od Łatki uczyć.


„Kamforę” polecam wszystkim fanom rasowych kryminałów, szczególnie polskich, oraz wszystkim osobom zainteresowanym tematem analizy mowy ciała. Mam nadzieję, że „Kamfora” okaże się pierwszym tomem z cyklu o Zagórskim i Zamojskiej, bo ta para bohaterów ma świetną chemię i potencjał na wiele emocjonujących przygód. Mam również nadzieję, że nazwisko Małgorzaty Łatki będzie niedługo lepiej rozpoznawalne w kanonie polskiego kryminału, ponieważ, moim zdaniem, autorka naprawdę na to zasługuje.


niedziela, 20 listopada 2016

KRWAWA SYMFONIA - REMIGIUSZ MRÓZ „BEHAWIORYSTA”



W ostatniej recenzji dotyczącej twórczości Remigiusza Mroza wspomniałam, że nie znoszę tego autora, ponieważ swoimi niesamowitymi sukcesami wzbudza on u mnie (i chyba u każdego) poczucie klęski. Patrząc na rząd bestsellerów Mroza kończą mi się wymówki, dlaczego jeszcze nie zdążyłam napisać i wydać własnej powieści, co stanowi od lat moje wielkie marzenie. Mam wrażenie, że jeśli mi się to kiedyś uda to tylko na złość Mrozowi :)

Teraz jednak dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą siły nadprzyrodzone. Remigiusz Mróz albo jest wampirem albo podpisał pakt z diabłem, bo przecież normalny człowiek nie da rady produkować książek w takim tempie! I to nie byle jakich książek, tylko jednych z najlepszych kryminałów na polskim rynku wydawniczym. Okazuje się, że Mróz pisze nie tylko coraz szybciej, ale w dodatku coraz lepiej.

Na jego ostatnią książkę (a w chwili pisania tej recenzji chyba przedostatnią, bo cóż to jest dla Mroza wydawać dwie powieści miesięcznie) czekałam z wyjątkowym utęsknieniem, zachęcona ciekawym tytułem i świetną, minimalistyczną okładką (która, jak się okazuje w trakcie czytania, ma wiele wspólnego z treścią). Od dawna interesuje mnie behawioryzm i jego rola w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. Niedawno czytałam rewelacyjny kryminał Małgorzaty Łatki „Kamfora”, w którym  specjalistka od mowy ciała pomaga policji ująć seryjnego mordercę. „Behawiorysta” porusza poniekąd podobne kwestie.

Bohaterem „Behawiorysty” jest Gerard Edling – były prokurator i najwybitniejszy chyba behawiorysta w Polsce, specjalista od komunikatów niewerbalnych. Oczywiście, jak to u Mroza, nasz bohater jest na bakier z władzami i kolegami po fachu. W momencie rozpoczęcia powieści Gerard jest już BYŁYM prokuratorem, zwolnionym dyscyplinarnie, okrytym niesławą i szczerze znienawidzonym przez wszystkich dookoła (łącznie, zdaje się, z własną żoną i synem). Kiedy jednak zamachowiec zajmuje przedszkole w Opolu, rozpoczynając dziwaczny i niezrozumiały „koncert krwi”, który opiera się na niewyobrażalnym wręcz bestialstwie i niemoralnych wyborach, zrozpaczona policja w postaci byłej podopiecznej Edlinga zwraca się do niego z prośbą o pomoc. Wkrótce Behawiorysta zostaje wciągnięty w skomplikowaną i koszmarną grę psychopaty, której finału nie da się przewidzieć.

Akcja powieści jest po prostu niesamowita. Zawsze szanowałam Remigiusza Mroza za odważnie, często brutalne rozwiązania, ale teraz autor przeszedł samego siebie. Trup się ściele gęsto i to w tak wymyślny sposób, że czasami po prostu brakuje tchu. Książkę czytałam w takim tempie i napięciu, jakbym oglądała dobry, wysokobudżetowy amerykański thriller. Akcja goni akcję, napięcie sięga zenitu, a za każdym razem, kiedy myślałam „no nie, nie odważysz się tego napisać!” Mróz się odważał i to w dodatku w sposób, który przerastał moje najśmielsze oczekiwania.

W dodatku, w przeciwieństwie do lekko obrzydliwego dla mnie komisarza Forsta z tatrzańskiej trylogii Mroza, Gerard Edling okazał się rewelacyjną postacią. Rzadko udaje się pisarzowi wykreować tak niesamowicie oryginalnego i charakterystycznego bohatera. Edlinga mogłabym spokojnie postawić w jednym rzędzie z Sherlockiem Holmesem, czy doktorem Housem. Jego geniusz zawodowy miesza się bowiem z szalenie charakterystycznym sposobem bycia, który jest konsekwentny do ostatniego szczegółu. Edling jest dżentelmenem w każdym calu, porządny do przesady, nieskazitelnie wychowany i przywiązujący niezwykłą wagę do zasad savoir vivre’u, nawet w samym środku koszmarnego śledztwa nie spuszcza z tonu nawet na sekundę.

To właśnie świetnie wykreowany główny bohater w połączeniu z szybką i pełną napięcia akcją, czyni z „Behawiorysty”, moim zdaniem, thriller idealny. Jestem może odrobinkę rozczarowana zakończeniem, które ma dla mnie za dużo podobieństw w trylogią tatrzańską, ale z drugiej strony świetnie pasuje do dramatycznej akcji powieści. Mimo wszystko mam nadzieję, że Gerard Edling powróci jeszcze w innej powieści Remigiusza Mroza, ponieważ jest to zbyt dobra postać, żeby ją tak marnować na jedną książkę :)

Na koniec zostawię sobie jeden wyraźny zgrzyt. Jak już wspominałam na początku tej recenzji, wyjątkowo podoba mi się okładka książki – ponura, minimalistyczna, symboliczna. Dlatego tym bardziej razi mnie blurb od Tess Gerritsen na samym środku, tuż pod tytułem. Dla każdego kto trochę orientuje się w rynku wydawniczym jest jasne, że te „celebryckie” blurby rzadko są zgodne z prawdą i powstają wyłącznie na potrzeby marketingu, tym razem jednak marketingowcy dość konkretnie przegięli, bo niby w jaki sposób Tess Gerritsen miałaby przeczytać „Behawiorystę”, żeby móc go tak entuzjastycznie polecać z okładkowego blurba? W jakim języku przyswajała tę powieść? Książka ledwie schodzi z prasy drukarskiej, a ja mam wierzyć, że równolegle powstało angielskie tłumaczenie specjalnie po to, żeby pani Gerritsen mogła sobie na nie w wolnej chwili rzucić okiem i się zachwycić? Bzdura i to bzdura ewidentna, równie subtelna jak product placement w „Klanie”. Wydaje mi się, że „Behawiorysta” to książka tak dobra, że broni się sama, bez takich manewrów.


I to by było na tyle jeśli chodzi o krytykę, ponieważ, moim zdaniem „Behawiorysta” to absolutnie najlepsza książka Remigiusza Mroza i prawdziwa jazda bez trzymanki. Polecam ją wszystkim fanom mocnych thrillerów – nie będziecie w stanie jej odłożyć, póki nie wybrzmią ostatnie takty „koncertu krwi”.

niedziela, 13 listopada 2016

NIEWINNI WINNI – AŁBENA GRABOWSKA „STULECIE WINNYCH”

Pozory jednak często mylą. Przez pewien czas na Facebooku widziałam odnośniki do recenzji „Stulecia winnych”, ale w nie nie klikałam, ponieważ byłam przekonana, że jest to książka o ofiarach zbrodni wojennych. Z okładki ponuro i oskarżycielsko patrzyły na mnie dwie wytrzeszczone baby umalowane a la upiór, no i ten tytuł… „Stulecie Winnych” – winnych czego? Pewnie jakiś straszliwych zbrodni na tych upiornych kobietach. I jeszcze podtytuł „Ci, którzy przeżyli” – a więc jak nic wspomnienia z obozów zagłady. Dziękuję, postoję, myślałam i nie klikałam w recenzję, bo nie miałam ochoty czytać o ofiarach wojny. W końcu jednak przy kolejnym linku do recenzji uderzyły mnie słowa „saga rodzinna”i nagle wszystko się zmieniło. Słowo saga działa na mnie jak magiczne zaklęcie i od razu wzbudza we mnie żądzę nie tylko czytania, ale też posiadania na własność CAŁEJ sagi. Do dzisiaj pamiętam koszmar sprzed ponad roku, kiedy natknęłam się przypadkiem na pierwszy tom „Cukierni pod amorem” a potem w rozpaczliwym szale szukałam kolejnych, kupując je w rozpaczy po cenach okładkowych (hańba!!!). Dlatego, kiedy w końcu zebrałam się i przeczytałam entuzjastyczną recenzję „Winnych” na jednym z blogów (i jak tu nie wierzyć w głęboki sens istnienia blogów książkowych?) od razu kupiłam sobie pełen zestaw spakowany w urocze pudełko. I błogosławię tę chwilę do dziś, bo sagę łyknęłam w 4 dni i zaoszczędziłam sobie latania z obłędem w oczach po księgarniach w poszukiwaniu kolejnych tomów.

Do rzeczy. „Stulecie Winnych” to nie jest opowieść o ofiarach wojny i ich oprawcach, chociaż wojna odgrywa w tej powieści kluczową rolę. A właściwie dwie wojny i to nie byle jakie, bo światowe. Nie da się jednak napisać sagi polskiego rodu obejmującej okres stu lat i nie pisać o wojnach. Wbrew pozorom tajemniczy „Winni” z tytułu to nie nazistowscy kaci, tylko nazwisko mieszkającej na podwarszawskiej wsi polskiej rodziny, której losy śledzimy. Zaczyna się z przytupem. W 1914 roku rodzą się bliźniaczki Maria i Anna, przy czym ta ostatnia z wielkimi komplikacjami i właściwie cudem uratowana od śmierci, która zamiast noworodka zabiera jej matkę. Wkrótce okazuje się jednak, że hardkorowy poród to dopiero początek przygód małej Ani, która okazuje się osobą absolutnie niezwykłą, obdarzoną szóstym zmysłem. „Stulecie Winnych” to opowieść osnuta właśnie wokół losów Anny Winnej oraz jej rodziców, dziadków, kuzynów, a potem potomków, w tym kolejnych par bliźniaczek w następnych pokoleniach. Saga ukazuje burzliwe losy rodziny polskich patriotów na tle dziejowego zamętu jaki zafundował nam wiek XX. Pierwsza Wojna Światowa, Druga Wojna Światowa, koszmarny okres powstawania PRL, Solidarność, a wreszcie zmiana ustroju i rodząca się epoka polskiego kapitalizmu – wszystkie te wydarzenia mocno zmieniają losy Winnych, którzy aktywnie biorą udział we wszystkich istotnych wydarzeniach i przemianach. Nie jest to jednakże powieść wyłącznie o walce i patriotyzmie, ale przede wszystkim opowieść o zwykłych ludziach, o jednej rodzinie, której codzienne życie upływa w tych skomplikowanych czasach. Narodziny i śmierć. Rozstania i powroty. Miłość i nienawiść. Szczęście i rozpacz. Wszystko to staje się udziałem Winnych.

Ałbena Grabowska snuje swoją opowieść w taki sposób, że po prostu nie da się od niej oderwać. Zanim się człowiek zorientuje, już jest sto stron dalej. Winni okazują się tak fascynujący, a ich burzliwe losy tak ciekawe, że natychmiast się w nich zakochujemy i razem z nimi przeżywamy wzloty i upadki. Wielokrotnie płakałam w trakcie tej lektury, kiedy umierał, któryś z bohaterów (a w ciągu stu lat, które obejmuje akcja powieści jednak trochę tych zgonów było). Postać Anny jest wręcz cudownie wykreowana, a dzięki swoim ponadnaturalnym zdolnościom staje się rewelacyjną osią wydarzeń. Saga napisana jest eleganckim ale zwyczajnym językiem i tacy są również jej bohaterowie – jednocześnie zwyczajni i całkowicie niezwykli. Obok bohaterów fikcyjnych pojawiają się również autentyczne postacie historyczne, co dodatkowo dodaje smaczku lekturze. Poza tym autorce nie brakuje pomysłów, w żadnym z trzech tomów nie ma dłużyzn, wszystkie czyta się z taką samą przyjemnością.

Dodatkowym atutem jest dla mnie fakt, że Ałbena Grabowska dość konkretnie rozprawia się z epoką PRL. Mam wrażenie, że większość źródeł trochę (a nawet bardzo) tę epokę wybiela, bo przecież wojna się skończyła, więc już nie było tak źle. Ten socjalizm może nie najfajniejszy, ale przynajmniej nie ma już Hitlera, więc zawsze to lepiej. Bohaterowie Grabowskiej mają na ten temat inne zdanie i to właśnie w ostatnim tomie wyraźnie widać ich rozgoryczenie jako patriotów tym, co się stało z naszym krajem po wojnie. Winni przeżywają zawód, są sfrustrowani i nie potrafią się odnaleźć w tej zakłamanej rzeczywistości, bo przecież „nie o takę Polskę…”. Ich losy w powojennej rzeczywistości okazują się równie skomplikowane jak za okupacji i dla mnie jest to jeden z najlepszych punktów tej sagi.


„Stulecie Winnych” polecam wszystkim, którzy lubią dobre historie oparte nie na skomplikowanych scenariuszach i efektach specjalnych, ale na losach zwykłych ludzi. Uprzedzam jednak lojalnie, że warto się zaopatrzyć w zapas wolnego czasu, bo od sagi ciężko się oderwać i kończymy czytając trzy książki jedna za drugą. Na szczęście za chwilę Święta i dużo wolnych dni przed nami. Zachęcam do spędzenia ich w towarzystwie rodziny Winnych.

środa, 12 października 2016

GRECKI PASZTET - ALEK ROGOZIŃSKI „MORDERSTWO NA KORFU”

„Morderstwo na Korfu” to druga powieść w dorobku Alka Rogozińskiego i drugie spotkanie z zabójczo zabawnym duetem: autorką romansów Joanną i jej przyjaciółką, a zarazem managerką, Betty. Tym razem Joanna, wykończona psychicznie wydarzeniami z poprzedniego tomu, oraz zobligowana nieuchronnie zbliżającym się terminem oddania do wydawnictwa kolejnego romansu, którego jeszcze nie zdążyła napisać ani strony, postanawia wyjechać na krótki urlop do Grecji. Zostaje jej polecony urokliwy pensjonat na Korfu, „Villa Zeus”, którego właściciel, Stefanos, prezentuje wyjątkowo dziwną fanaberię i gości wyłącznie Polaków. Joanna, jako polska celebrytka, dostaje zaproszenie do willi na pobyt all-inclusive. Nie spodziewa się, że jedną z pierwszych atrakcji będzie morderstwo Stefanosa…

Tym razem Rogoziński funduje nam klasyczną fabułę kryminału, przypominającą największe bestsellery Agaty Christie, albo nasz rodzimy przebój „Wszystko czerwone” Joanny Chmielewskiej – mianowicie Stefanos pada ofiarą morderstwa w bardzo konkretnych okolicznościach, podczas prywatnej kolacji w odciętym od publiki obiekcie, jest więc wiadome, że ubił go któryś z jego gości. W ograniczonym gronie podejrzanych na pierwszy plan wychodzą ukryte motywy i już wkrótce okazuje się, że absolutnie KAŻDY  z gości Greka miał całkiem niezły powód by go sprzątnąć.

Muszę przyznać, że taka klasyczna zagadka kryminalna należy do moich ulubionych scenariuszy, więc zabrałam się za lekturę z podwójną przyjemnością i nie zawiodłam się. Fabuła jest poprowadzona sprawnie i logicznie, wszystkie wątki ładnie się ze sobą łączą a ostateczne rozwiązanie jest bardzo satysfakcjonujące. Ale przecież Rogoziński nie pisze kryminałów tylko komedie kryminale, więc nie ma tak łatwo…

Z uwagi na fakt, że jest to moje trzecie spotkanie z prozą Alka Rogozińskiego i wiedziałam już mniej więcej co mnie czeka, tym razem się przygotowałam. Do lektury przystąpiłam będąc absolutnie sama, żeby w razie czego straszyć wybuchami wyłącznie mojego biednego psa. Odsunęłam poza zasięg rąk wszelkie płyny i przekąski, którymi mogłabym się zadławić i założyłam wygodne spodnie, żeby dodatkowo nie torturować mięśni brzucha, które wiedziałam, że będą wystawione na ciężką próbę. Ale i tak tarzając się i turlając ze śmiechu, pokwikując piskliwie i wycierając, na szczęście nieumalowane, oczy, musiałam stanowić ciekawy widok i dziękowałam mojej przezorności, że nikt mnie nie widzi.

Rogoziński i tym razem nie zawiódł – „Morderstwo na Korfu” to wybuchowa dawka humoru: od słownych przepychanek Joanny i Betty, przez zaprawione niezłą dozą złośliwości wrzutki na polskich celebrytów, po żarty na temat osławionego już lenistwa Greków. W pewnym momencie musiałam nawet przerwać lekturę i sprawdzać ja YouTube czy greckie disco jest faktycznie aż tak złe. Sprawdziłam i przyznaję rację autorowi – tego się faktycznie nie da słuchać.


„Morderstwo na Korfu” to idealna powieść na długi jesienny wieczór. Fabuła przenosi nas w piękne, ciepłe kraje, a śmianie się do rozpuku jest bardzo rozgrzewającym ćwiczeniem i pomaga walczyć z październikową chandrą.  Mam nadzieję, że to nie jest ostatnie moje spotkanie z Joanną i Betty i będą kolejne przygody tego niezwykłego duetu. Jak dla mnie im szybciej tym lepiej, bo przed nami długa, depresyjna, polska zima i śmiech będzie na wagę złota.

niedziela, 9 października 2016

MRÓZ W KOŚCIACH – REMIGIUSZ MRÓZ „EKSPOZYZJA”, „PRZEWIESZENIE” I „TRAWERS”

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że nie cierpię Remigiusza Mroza, ponieważ śmie on bezczelnie realizować wszystkie moje skryte marzenia. Facet ma 29 lat, jest doktorem prawa, co kilka miesięcy wypuszcza na rynek nowy bestseller, a do tego jeszcze ma czas wyczynowo biegać i jest całkiem przystojny. I jak go tu nie nienawidzić? :)

Jednocześnie koło książek Mroza nie można przejść obojętnie, może dlatego, że to nazwisko jest obecnie bardzo gorące (pun intended) i pojawia się dosłownie wszędzie i, moim zdaniem, po prostu wypada je znać, jeśli ktoś interesuje się polską literaturą kryminalną. Moją przygodę z twórczością Remigiusza Mroza zaczęłam, niestety, od powieści „W cieniu prawa”, która, jak potem doczytałam w recenzjach, uważana jest za najsłabszą w jego dorobku, bo pisaną na kolanie, w przerwach między tworzeniem i obroną pracy doktorskiej. No, jak on takie powieści tworzy w antrakcie to niech go cholera…. „W cieniu prawa” ma co prawda swoje słabe strony ale i tak jest to bardzo dobra książka, chętnie więc sięgnęłam po trylogię z komisarzem Forstem, tym bardziej, że z okładek krzyczy wiadomość,  że prawa do ekranizacji zostały sprzedane, więc wiem, że Telewizja Polska zaraz to dokumentnie spieprzy, a zatem trzeba szybko czytać zanim mi to obrzydzą. W dodatku z okładki trzeciego tomu Borys Szyc odgraża się, że chce w tym zagrać, więc już wiem, że będzie źle z tą ekranizacją i trzeba się cieszyć powieściami  póki istnieją tylko na papierze.

Akcja trylogii rozgrywa się w polskich Tatrach. Zaraz na początku pierwszego tomu zostaje na Giewoncie znalezione ciało, groteskowo przyczepione do słynnego krzyża. W sprawę angażuje się komisarz Wiktor Forst, do pomocy dokooptując sobie rzutką dziennikarkę Olgę Szrebską. Razem wplątują się w śledztwo, które prawie natychmiast mocno się komplikuje i zmusza naszych bohaterów do balansowania na granicy prawa…

Jeśli chodzi o treść to nie będę zdradzać nic więcej, ponieważ trylogia jest ze sobą bardzo mocno powiązana i musiałabym sadzić tutaj straszne spoilery, czego nikt chyba nie chce, powiem więc tylko, że fabuła jest bardzo sensownie rozpisana na wszystkie tomy, w książkach wiele się dzieje, losy bohaterów strasznie się plączą, akcja jest często naprawdę ostra, a trup ściele się gęsto. Mróz ewidentnie nie boi się dramatycznych scen i mocnych, czasami wręcz drastycznych rozwiązań. Razem z Forstem i Szrebską podróżujemy do najniebezpieczniejszych rejonów Europy i przeżywamy z nimi naprawdę ciężkie chwile. Czasami nie mogłam się opanować i głośno wciągałam powietrze w szoku, że Mróz nie bał się opisywać TAKICH  rzeczy i mam dla niego duży szacunek za to, że jedzie po bandzie.

W trzecim tomie akcja wraca w polskie Tatry i wtedy Mróz pokazuje w pełnej krasie swoją głęboką wiedzę i wielką pasję górołaza. To widać w każdej scenie, w każdym opisie. Tatry w jego powieści są jednocześnie piękne, majestatyczne i śmiertelnie niebezpieczne.  Wszystkie sceny dziejące się na szlaku były doskonale skonstruowane i czytałam je z prawdziwą przyjemnością. Rewelacyjne są też zakończenia każdej części – szokujące, nieprzewidywalne, dosłownie wbijają w fotel.

Jedynym, co irytowało mnie w trylogii był główny bohater. Wiktor Forst to postać, której właściwie nie da się polubić. Arogancki dupek, przekonany o swojej wyjątkowości i przewadze nad innymi (w sumie nie wiadomo dlaczego, ponieważ jest zwykłym policjantem, bez żadnych większych dokonań), natychmiast antagonizuje absolutnie WSZYSTKICH dookoła i właściwie pakuje się w większość kłopotów na własne życzenie. Brak mu szacunku do innych, nawet do tych, którzy naprawdę usiłują mu pomóc. W dodatku jest niechlujny i, dla mnie osobiście, lekko obrzydliwy. Gdyby wyciąć wszystkie sceny, w których żuje gumę, pali papierosa albo myśli o żuciu gumy albo paleniu papierosa, każdy tom byłby pewnie o 100 stron krótszy.

Pomimo tego zarzutu, serdecznie polecam tatrzańską trylogię Remigiusza Mroza wszystkim fanom dobrego, mocnego kryminału z pięknymi górskimi krajobrazami w tle. Moja rada jest jednak taka, żeby od razu zaopatrzyć się we wszystkie tomy, ponieważ zakończenie każdego z nich domaga się natychmiastowej lektury następnego, a przy ostatnim robi się przykro, że to już koniec.


sobota, 8 października 2016

BABA Z JAJAMI - MAGDALENA WALA "MARIANNA"

Czasami zdarza się tak, że czytając opis jakiejś książki, a nawet jej recenzję, tworzę sobie w głowie pewien jej obraz, a potem czytając samą książkę okazuje się, że ten obraz był całkowicie błędny. Często wiąże się to z gorzkim rozczarowaniem (jak w przypadku wspomnianego kilka recenzji temu gniota „Mąż potrzebny na już”), czasami natomiast przeżywam bardzo miłe zaskoczenie. Tak było w przypadku „Marianny”.

Wnioskując z opisu na okładce, myślałam, że „Marianna” to historia kobiety rozdartej między patriotyzmem, który pcha ją do walki w powstaniu listopadowym, a presją społeczną, która ze względu na jej płeć będzie pchać ją w kierunku małżeństwa. Spodziewałam się, że tytułowa bohaterka, przyciśnięta przez rodzinę, zgodzi się na małżeństwo z rozsądku i potem ewentualnie będzie wciągać niechętnego, ale coraz bardziej w niej zakochanego męża do konspiracyjnej działalności narodowo-wyzwoleńczej. Nic bardziej mylnego.

Przede wszystkim fabuła powieści (oprócz prologu) ma już miejsce po upadku powstania, więc żadne walki i konspiracje nie wchodzą w grę. Marianna w powstaniu była, walczyła w nim przebrana za faceta, pokonała wszelkie trudności i wreszcie, wycieńczona głodem, chłodem i z wyraźnymi symptomami stresu pourazowego, wraca do domu. Tymczasem w domu nie jest różowo i jedyną opcją młodej kobiety wydaje się faktycznie ucieczka w małżeństwo. Kandydat nawet jest – co prawda na drugim końcu kraju (ale to akurat dobrze, bo Marianna ma u siebie nie za ciekawą reputację), w dodatku młody, przystojny, bogaty i utytułowany. Brzmi zbyt dobrze by mogło być prawdą? Oczywiście! Dopiero bowiem przyjeżdżając do swych nowych włości, Marianna odkrywa mroczne sekrety swojego małżonka, które mogą zakłócić ich wspólną przyszłość.

„Marianna” to prawdziwy misz-masz gatunków. Z jednej strony mamy tutaj wątki niczym z „Trędowatej” i pełną romantyzmu atmosferę rodzącego się uczucia, z drugiej zagadkę rodem z „Rebeki” Daphne du Maurier, przeplecione nieco atmosferą prozy Jane Austen i klimatem „Jane Eyre”. Wszystko to składa się jednak w sensowną i dostarczającą dużo rozrywki całość głównie dzięki postaci głównej bohaterki, ponieważ Marianna to osóbka niezwykła – prawdziwa „baba z jajami”: niepokorna, wygadana, zdecydowana, namiętna, inteligentna, odważna i bardzo, bardzo kobieca. Taką bohaterkę była w stanie zaakceptować od samego początku i chętnie jej kibicowałam. Mąż Marianny – Michał oraz jej teściowa również okazują się ciekawymi, świetnie napisanymi postaciami, a była koleżanka szkolna głównej bohaterki, Klementyna, stanowi tak zwane „comic relief” w kluczowych momentach jednocześnie irytując i bawiąc swoim zachowaniem.

Można się czepiać, że Marianna jak na swoje czasy jest zdecydowanie zbyt współczesna w swoim sposobie myślenia i postępowania, ale wydaje mi się, że z uwagi na fakt, że ta powieść nie pretenduje do miana eposu historycznego, a stanowi bardziej przykład literatury kobiecej, można autorce i samej Mariannie to wybaczyć. Moim zdaniem jest to wręcz zaleta powieści, ponieważ czyni ją bardziej zrozumiałą i atrakcyjną dla współczesnej czytelniczki.


„Marianna” to lektura lekka, przyjemna i ciekawa. Mamy tu elementy romansu oraz całkiem niezłą zagadkę kryminalną, do tego okraszoną niemałą dawką humoru, a wszystko przepełnione kobiecością w moim ulubionym wydaniu – silną i bezkompromisową. Wszystkie bohaterki „Marianny” udowadniają, że inteligentna i „charakterna” kobieta może sobie bez problemu poradzić nawet w typowo męskim świecie. Książkę serdecznie polecam wszystkim paniom na poprawę humoru. Nie trzeba się nawet pasjonować historią, żeby lektura tego romanso – kryminału z powstaniem listopadowym w tle sprawiła nam wiele przyjemności.

środa, 14 września 2016

KOD DA VINCI MADE IN POLAND - LESZEK HERMAN „SEDINUM”

Na książkę Leszka Hermana natknęłam się w Empiku. Stała sobie na półce z polską literaturą, taka piękna, gruba (prawie 800 stron), kusząc z okładki fragmentem renesansowego portretu. Szybkie spojrzenie na opis fabuły i kilka krótkich recenzji z internetu przekonały mnie, że to może być książka idealna dla mnie. Okazało się, że tym razem intuicja (i blogosfera) mnie nie zawiodła.

„Sedinum” w większości recenzji jest porównywane do „Kodu Leonarda Da Vinci” Dana Browna. To nie jest pierwsza książka (ani nawet nie setna), która jest porównywana do międzynarodowego bestselleru Browna,  często takie opisy można znaleźć nawet na okładkach powieści przygodowych, co potem w większym lub mniejszym stopniu pokrywa się z zawartością, ale tym razem uważam to nawiązanie za jak najbardziej trafne.

Akcja książki zaczyna się mocnym akcentem. W centrum Szczecina zapada się nowoczesny wieżowiec, odsłaniając przez przypadek wejście do starych podziemi miasta, a w nim niemiecką ciężarówkę z czasów drugiej wojny światowej z trupem żołnierza w środku. Zarówno historyczny ładunek ciężarówki jak i tajemniczy list, który kurczowo ściska w dłoni nieboszczyk prowadzą do skomplikowanych i nawarstwiających się tajemnic związanych z burzliwymi dziejami Szczecina. Tropem zagadki podąża architekt Igor, dziennikarka Paulina oraz Johann – młody, bogaty Anglik o niemieckich korzeniach. To niecodzienne trio musi jednak zmierzyć się nie tylko z tajemnicami Pomorza, ale również z potężnymi wrogami, którzy również chcą dojść do sedna zagadki.

Leszek Herman w mistrzowski sposób zbudował fabułę wciągającej powieści przygodowej za sprawą bardzo intrygującej tajemnicy oraz sympatycznych, inteligentnych bohaterów, którym bardzo łatwo kibicować. Igor, Paulina i Johann nie są może typowymi poszukiwaczami skarbów, ale ich młodość, inteligencja i entuzjazm pomagają im dojść do sedna tajemnicy nie tylko sprawnie, ale również w logiczny i wiarygodny sposób. Z drugiej strony czarne charaktery też są całkiem nieźle wykreowane, a plącząca się w samym środku tej historii była żona Igora stanowi jedną z najciekawszych postaci drugoplanowych książki.

Najmocniejszym akcentem powieści jest jednak, moim zdaniem, sama intryga oparta na burzliwej historii Szczecina i Pomorza. Okazuje się, że ten rejon Polski może bez problemu konkurować z Paryżem i Londynem z powieści Dana Browna. Szczecin jawi się w książce Hermana jako miasto o długich i skomplikowanych dziejach, niezwykłych władcach, tajemniczych stowarzyszeniach i zagadkach architektonicznych. Okazuje się, że nie tylko europejskie metropolie kryją w sobie wielowiekowe kody i symbole i wcale nie trzeba daleko szukać, żeby natknąć się na masonów i templariuszy. Po przeczytaniu „Sedinum” nabrałam ochoty, żeby natychmiast wybrać się na wycieczkę do Szczecina, który okazał się zdecydowanie bardziej interesującym miastem niż kiedykolwiek przypuszczałam.


Sam styl narracji Leszka Hermana jest elegancki i klarowny, dlatego książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie, nie ma w niej dłużyzn i nie da się przy niej nudzić. Zdecydowanie polecam tę pozycję wszystkim fanom zagadek z przeszłości i poszukiwania skarbów oraz wszystkim tym, którzy historię Polski uważają za jeszcze nie do końca zgłębioną. Myślę również, że fani przygód Roberta Langdona na pewno będą się świetnie bawić przy ich polskim odpowiedniku. Ja natomiast wpisuję Leszka Hermana na listę polskich autorów, których twórczość będę śledzić.

wtorek, 30 sierpnia 2016

MORDERSTWO ŚMIECHU WARTE - ALEK ROGOZIŃSKI "JAK CIĘ ZABIĆ, KOCHANIE"

Niedawno pisałam tutaj entuzjastyczną recenzję pierwszej książki Alka Rogozińskiego „Ukochany z piekła rodem”, przy której pisaniu, jestem przekonana, pomagała mu z zaświatów Joanna Chmielewska. Książka spodobała mi się na tyle, że natychmiast zamówiłam sobie egzemplarz najnowszej powieści Rogozińskiego „Jak cię zabić, kochanie?”, dość zresztą ostatnio intensywnie recenzowanej w blogosferze książkowej. Z przyjemnością zawiadamiam, że i tym razem nie zawiodłam się i spędziłam bardzo przyjemny wieczór w  towarzystwie tego autora.

„Jak cię zabić, kochanie?” to komedia pomyłek z lekką nutką kryminału. Główną bohaterką powieści jest trzydziestoletnia Kasia, która staje przed trudnym życiowym wyborem: jej postrzelona ciotka z Ameryki zapisała jej w testamencie jakieś nieokreślone bliżej góry pieniędzy, ale pod warunkiem, że doczeka się z mężem potomka w określonym terminie. Tymczasem termin zbliża się wielkimi krokami, potomka brak, a mąż Kasi zaczyna ją potężnie wkurzać. Na szczęście w testamencie ciotki jest też klauzula pozwalająca Kasi odziedziczyć fortunę w dolarach w przypadku opuszczenia przez wyżej wspomnianego małżonka tego łez padołu. Zaradna Kasia postanawia więc zamordować swoją drugą połowę. Jednocześnie do spadku po ciotce pchają się przedstawiciele kościoła, będącego drugim w kolejce beneficjentem, na czele z dwiema bardzo podejrzanymi zakonnicami…

W trzeciej z kolei powieści Alka Rogozińskiego zaczyna się wyraźnie klarować styl autora. Mniej już wieje z jego prozy Chmielewską, mniej jest jej firmowych określeń, za to więcej samego Rogozińskiego, który ewidentnie uwierzył w siebie i swoje możliwości i zaczął rozwijać skrzydła, co wyszło mu zdecydowanie na dobre, ponieważ „Jak cię zabić, kochanie?” jest o wiele zabawniejsze niż „Ukochany z piekła rodem”.

Już sam początek powieści jest rewelacyjny. Scena, w której Kasia planuje zabójstwo męża, jednocześnie piorąc już obrusy na stypę jest nie tylko niesamowicie śmieszna, ale też pokazuje unikalne zrozumienie autora dla kobiecego sposobu myślenia i kobiecej logiki, za co Rogoziński ma u mnie duży plus. Potem, oczywiście, akcja pięknie się rozkręca, jak to w komedii pomyłek. Niektóre wątki są bardziej realne, inne mniej, ale wszystkie są bardzo zabawne. W środku zaś jest scena, która doprowadziła mnie do stanu, w jakim nie byłam odkąd pierwszy raz przeczytałam „Lesia”. Czytałam sobie spokojnie, chichocząc dość często po cichu, kiedy nagle poczułam, że w środku robi mi się coś strasznego. Fala śmiechu wydobyła się gdzieś z głębi moich trzewi, wykręciła mnie w dziwnym paroksyzmie, żeby wreszcie wydostać się na zewnątrz w postaci dzikiego kwiku połączonego z rechotem, czkawką oraz łzami. W tym momencie cieszyłam się tylko, że znajduję się w zaciszu własnej sypialni i zdołałam jedynie wystraszyć śpiącego błogo psa. Przysięgam, że gdybym czytała tę scenę w miejscu publicznym, zostałabym zapewne uznana za wariatkę. W dalszej części książki jest zresztą jeszcze kilka takich perełek, więc te mało eleganckie kwiki wydobywały się ze mnie w miarę regularnie.

Właściwie znów mam w przypadku prozy Alka Rogozińskiego tylko jedną pretensję, mianowicie fakt, że książka za szybko mi się skończyła – jeden wieczór, cóż to jest? Jednocześnie uważam jej zakup za świetną inwestycję, ponieważ, jak wiadomo, śmiech to zdrowie, chociaż moje mięśnie brzucha nie były chyba przygotowane na tak potężną dawkę humoru. Po skończonej lekturze zaczęłam tę pozycję podtykać wszystkim dookoła, z przyjemnością słuchając chichotu kolejnych czytelników. Cieszę się, że mogłam się tym śmiechem podzielić z innymi w moim otoczeniu i mam cichą nadzieję, że dzięki tej recenzji może ktoś jeszcze przeczyta „Jak cię zabić, kochanie?” i również poprawi sobie humor. Ale czujcie się ostrzeżeni – czytanie w miejscach publicznych, szczególnie w naszym ponurym i skłonnym do narzekań społeczeństwie, może skutkować narobieniem sobie obciachu, względnie skierowaniem na badania psychiatryczne. Ale i tak warto :)



MÓZG (MĄŻ) POTRZEBNY NA JUŻ – MAŁGORZATA FALKOWSKA

Uwaga! Uwaga! Uprzedzam lojalnie, że recenzja zawiera  spojlery jak stąd do Afryki.

O, blogosfero książkowa, jakże mnie zawiodłaś! Do tej pory myślałam, że mogę na Tobie polegać i radośnie inwestować fundusze w dobre, sprawdzone książki a tymczasem taka wtopa…

Na jednym z bardzo przeze mnie lubianych blogów książkowych natknęłam się na recenzję książki „Mąż potrzebny na już”. Recenzja była bardzo pochlebna, powieść miała być lekka, zabawna, urocza i bardzo zgrabnie napisana. Po przeczytaniu krótkiego opisu treści miałam nadzieję na niezobowiązującą, humorystyczną komedię romantyczną, która uprzyjemni mi ostatni weekend wakacji, a tymczasem dostałam jakieś okropne, grafomańskie wypociny dla niedorozwiniętych umysłowo.
Główna bohaterka, Bernadetta Gałązka (swoją drogą jakież okropne imię bohaterki, to powinien być pierwszy sygnał ostrzegawczy, żeby tego nie czytać!) wraz ze swoimi pięcioma przyjaciółkami co roku spędza sylwestra w ten sam sposób: jest wino, są tańce i szaleństwa, jest wspólny seans „Króla Lwa” i są postanowienia noworoczne w postaci konkursu z niezłymi nawet nagrodami – w puli jest po tysiąc złotych od głowy. Postanowienia muszą jednak być poważne i trudne do spełnienia, Bernadetta postanawia więc po pijaku wyjechać z grubej rury i poprzysięga, że w ciągu najbliższego roku wyjdzie za mąż.

Berka (o Jezusie…) nie ma jednakże narzeczonego ani chłopaka, ani nawet widoków na żadnego, ale cóż to dla niej za problem! Przekonana (zupełnie zresztą bezpodstawnie) o swojej inteligencji i przebojowości, postanawia, że dwadzieścia osiem lat w staropanieństwie to już wystarczająco długo i trzeba natychmiast zorganizować sobie męża. W tym celu wymyśla sprytny plan poznania idealnego kandydata. Sprytny plan opiera się chyba na każdym banalnym zagraniu, do oporu wymęczonym przez filmowe i książkowe komedie romantyczne. W części randkowej książki mamy wszystkie klisze wszechświata: randka na siłowni, na meczu, w klubie, kurs tańca, ogłoszenia matrymonialne, swatanie, speed dating…w dodatku potencjalni partnerzy też podpadają pod najbardziej wyświechtane standardy. Jest więc: fanatyk fitnessu, playboy - podrywacz, żonaty szukający przygody, nudziarz, sknerus (a nawet dwóch), oderwany od życia naukowiec i dewot. Autorka nie próbuje nawet odrobinę wyjść poza najbardziej przerysowane schematy, każdemu facetowi poświęcając około pięciu stron i nie dając czytelnikowi możliwości zobaczenia w nich czegokolwiek poza ewidentnym świrem. Ja rozumiem, że w komediach romantycznych odrobinę przerysowana rzeczywistość ma na celu uzyskanie efektu komicznego, ale w tym przypadku autorce „odrobinę” pomyliło się z „całkowicie” i w rezultacie realizm, popiskując cichutko z zażenowania, opuścił karty powieści już po pierwszym rozdziale.

W dodatku sama Berka jest tak irytującą idiotką, że naprawdę ciężko jest jej dobrze życzyć. Tak, w każdym nowo napotkanym facecie należy wizualizować swojego przyszłego męża, najlepiej zanim jeszcze otworzy usta. Tak, to świetna strategia informować przypadkowo poznanych facetów, że chce się jak najszybciej wyjść za nich za mąż – to przecież wcale nie trąci desperacją. Tak, kręcenie biodrami, trzepotanie rzęsami i wulgarne odzywki to świetny sposób na poznanie poważnego kandydata na męża. Jeszcze lepszym pomysłem jest informowanie go o natychmiastowej chęci pójścia z nim do łóżka i nazywanie go „kotem” w pierwszej rozmowie telefonicznej. Jak to? Jemu zależy tylko na seksie bez zobowiązań? Co za świnia! Jak on mógł mnie potraktować jak tanią dziwkę! Serio? Serio?????????

Oczywiście czytelnik nie musi się wcale martwić o losy Berki, ponieważ na wyciągnięcie ręki jest największy banał wszechświata – współlokator i przyjaciel Karol, mężczyzna idealny, który w dogodnym momencie okazuje się jednak nie być gejem i zamiast tego zamienia się w zakochanego supermana, pewnym krokiem prowadzącego ukochaną w stronę upragnionego ołtarza. Mogłabym tu wstawić dodatkowe ostrzeżenie o spojlerze, ale dla każdego kto ma więcej niż dwie komórki mózgowe będzie ewidentne od początku powieści, że to Karol jest dla Berki „tym jedynym”.

Właściwie jedyna rzecz, która mnie zdziwiła w tej powieści to fakt, że Berka odkrywa swoje uczucia do Karola już mniej więcej w połowie książki a nie na samym końcu, ale kwestia szybko się wyjaśniła. Autorka chciała po prostu pofolgować sobie i opisać krok po kroku nudne przygotowania do ślubu, przy okazji zmieniając głównej bohaterce osobowość i przeistaczając ją w bezwolną amebę potulnie i posłusznie (to są przymiotniki używane przez samą autorkę) poddającą się woli narzeczonego – supermana, który co chwila ratuje wizję wymarzonego ślubu.

Drugim motywem przewodnim książki miała być babska przyjaźń i tu mnie znów ogarnął pusty śmiech, bo takiej „przyjaźni” jak żyję nie widziałam! Sześć „przyjaciółek” znających się od podstawówki spędza wspólny czas wyłącznie na ubliżaniu sobie wzajemnie. Żadna z opisanych koleżanek Berki nie wydaje się nawet odrobinę sympatyczna, wszystkie są głupie i wredne z jednym rażącym wyjątkiem Zosi, która jest tak koszmarną idiotką, że nie jest w stanie złożyć jednego poprawnego zdania w ojczystym języku. W założeniu pewnie miało być zabawnie, ale wyszło koszmarnie, szczególnie, że „przyjaciółki” regularnie szydzą z głupoty Zosi, nie zdając sobie chyba sprawy, że sam fakt utrzymywania z nią znajomości świadczy o nich jak najgorzej. Każda jedna rozmowa między kobietami opisana na łamach tej powieści to obrzydliwe i chamskie dogryzanie sobie, którego nie wyobrażam sobie nawet w najgorszej kłótni. W dodatku na samym końcu okazuje się, że „przyjaciółki” tak naprawdę kompletnie niczego o sobie wzajemnie nie wiedzą. Zajęte wyłącznie własnymi sprawami i jakimiś głupimi przepychankami przegapiły nawet ciążę jednej z nich i fakt posiadania przez nią 3 letniego dziecka oraz poważny związek drugiej. Faktycznie, głęboka „przyjaźń”.

W środku dostajemy jeszcze idiotyczne wątki poboczne typu pogrzeb chomika czy nieudana próba otrucia szefa, z której właściwie nie wiadomo co wynikło, po autorka ewidentnie sama się pogubiła. Zresztą najwyraźniej nikogo to nie obchodzi, z bohaterkami powieści na czele.

Jednym słowem powieść ukazuje kobiety w najgorszym stereotypowym wydaniu jako głupie, wredne, złośliwe, puste idiotki, które do życia potrzebują silnego męskiego ramienia i których nadrzędnym celem jest wyjście za mąż. Właściwie wszystkie relacje między kobietami w tej książce są patologiczne, Berka nienawidzi bowiem również własnej matki i siostry, a od każdej rozmowy mamy i babci Berki robiło mi się niedobrze. Do tego całkowicie przesłodzony i odrealniony Karol jako ten silny i mądry mężczyzna, który ratuje naszą głupiutką bohaterkę cierpliwie tłumacząc jej, że lewa rączka to ta z bransoletką…

To urocze dzieło dostajemy w równie uroczej oprawie. Wydawnictwo Videograf nie postarało się wcale i w książce wręcz roi się od błędów drukarskich a całość wydana jest zbyt jasną, niesamowicie męczącą czcionką.


Po przeczytaniu tej książki pozostało mi przekonanie, że zmarnowałam wydane na nią pieniądze, a przede wszystkim swój czas, bo uparłam się jak głupia, że ją doczytam do końca. Jedyna nauczka, jaką wyciągnęłam z tej przygody jest taka,  żeby przestać impulsywnie kupować wszystkie polecane na blogach książki, bo może się to skończyć nabyciem takiego koszmarku. 

wtorek, 16 sierpnia 2016

ROMANS Z TULIPANEM W TLE – DEBORAH MOGGACH „TULIPANOWA GORĄCZKA”

Ostatnio będąc w kinie obejrzałam zwiastun filmu „Tulipanowa gorączka” z Alicią Vikander i jakimś podejrzanie podobnym do młodego DiCaprio facetem w rolach głównych. Zwiastun zawierał w sobie mnóstwo interesujących mnie elementów, takich jak piękne kostiumy i rekwizyty oraz równie piękny wątek miłosny i jeszcze piękniejszą intrygę, a na końcu magiczne słowa „na podstawie bestsellera”. Natychmiast więc po wyjściu z kina poleciałam ogarniać ten bestseller, o którym mowa, święcie przekonana, że do premiery filmu pozostało niewiele czasu i muszę się bardzo spieszyć, żeby zdążyć przeczytać książkę zanim wybiorę się na to do kina, żeby móc sobie świętym prawem mola książkowego ponarzekać jaką to niedokładną adaptację zrobili i że „w książce było inaczej”. Okazuje się jednak, że do premiery filmu zostało jeszcze bardzo dużo czasu, ale ja już i tak zdążyłam książkę zaliczyć, więc chociaż nie pożałuję sobie recenzji :)

„Tulipanowa gorączka” to powieść, której akcja rozgrywa się w siedemnastowiecznej Holandii. Główną bohaterką książki jest Sophia, młoda kobieta, która zostaje wydana za dużo starszego zamożnego kupca Cornelisa. Trzy lata po ślubie Sophia wydaje się zupełnie zadowolona ze swojego życia, ale wszystko zmienia się, kiedy w jej progi zawita młody malarz Jan Van Loos, zakontraktowany przez Cornelisa żeby namalować ich portret małżeński. Wtedy właśnie Sophia po raz pierwszy poznaje, co to znaczy prawdziwa namiętność. Początkowo młodzi zakochani spotykają się wyłącznie przy okazji, ale, jak to zwykle bywa, apetyt rośnie w miarę jedzenia, wkrótce obmyślają więc karkołomny plan, dzięki któremu będą mogli być razem na zawsze. Częściami składowymi tego planu są również służąca Sophii, Maria, sama będąca w niezwykle trudnej sytuacji, oraz spekulacje cebulkami tulipanów.

Akcja powieści jest bardzo dynamiczna i niezwykle szybko posuwa się do przodu. Właściwie od strony pięćdziesiątej do końca jest to jedna wielka patatajka, bez żadnych dłużyzn. Z jednej strony to dobrze, bo dzięki temu książkę czyta się szybko i wzbudza wiele emocji, z drugiej jednak zabrakło mi rozwinięcia wątku spekulacji cebulkami tulipanów. Szaleństwo to, które ogarnęło Holandię w siedemnastym wieku, przypominało mocno współczesną grę na giełdzie, lecz fakt, że tym razem chodziło o coś tak ulotnego i delikatnego jak kwiaty, czynił całą tę sytuację o wiele bardziej kuriozalną. Liczyłam, że w powieści, której tytuł nawiązuje do tego unikalnego historycznego fenomenu, będziemy mieli dobrze rozwinięty wątek spekulacji, ale, niestety, pojawia się on niejako przy okazji i w bardzo okrojonej formie. Co prawda zakończenie tego wątku to prawdziwa „poetycka sprawiedliwość”, ale dla mnie to jednak nieco za mało, tym bardziej, że powieść ma zaledwie 244 strony, więc z powodzeniem można ją było nieco wydłużyć.

Mocnym akcentem książki są za to bohaterowie. Każdy rozdział skupia się na innym z nich, mamy więc pięknie splecione wątki Sophii, Jana, Cornelisa, lecz także służącej Sophii – Marii i jej ukochanego Willema, oraz jeden kluczowy rozdział śledzący służącego Jana – Gerrita. Dzięki temu czytelnik ma wgląd zarówno w perypetie wszystkich bohaterów, jak i w ich sposób myślenia i postrzegania świata. Postać Sophii wzbudziła we mnie mnóstwo współczucia. Jest to świetnie nakreślony portret młodej kobiety uwikłanej w małżeństwo z rozsądku, która próbuje radzić sobie w tej sytuacji najlepiej jak potrafi. Kiedy jednak po raz pierwszy w życiu autentycznie się zakochuje, nagle mąż zaczyna jej ciążyć jak jarzmo, a wypełnianie obowiązków małżeńskich zaczyna napawać ją przerażeniem i obrzydzeniem przywodząc ją do coraz bardziej desperackich kroków. Kulturowo utarło się, że starsi, bogaci mężczyźni zawsze szukali sobie dużo młodszych i atrakcyjniejszych partnerek. Ta książka dobitnie pokazuje idiotyzm takiego układu i okropną mękę kobiety do niego zmuszonej. Jednocześnie rozdziały pisane z perspektywy Cornelisa pokazują jak bardzo był on nieświadomy tej sytuacji, jak bardzo nie zastanawia się nad tym, że zaloty sześćdziesięciojednoletniego starucha do dwudziestoletniej dziewczyny są niesmaczne, a seks z nim raczej nie stanowi szczytu jej marzeń. Jednocześnie nie da się przeoczyć faktu, że Cornelis jest w gruncie rzeczy dobrym i uczciwym człowiekiem, który nie zasługuje na los, który szykuje mu żona. To właśnie olbrzymi konflikt moralny jest sercem tej powieści i ten wątek jest, moim zdaniem, poprowadzony rewelacyjnie.

 Dodatkowym smaczkiem powieści jest wątek siedemnastowiecznego holenderskiego malarstwa, pięknie wyeksponowany i wpleciony w główną akcję. Dla miłośników sztuki te fragmenty książki stanowią prawdziwą perełkę, dzięki nim ma się wrażenie, że niektóre słynne dzieła holenderskich mistrzów ożywają na kartach książki, że sceny na nich przedstawione nabierają głębi i ostrości, obrastają w swoją unikalną historię. Czytając „Tulipanową gorączkę” miałam pod ręką tableta i oglądałam w internecie wspominane w powieści obrazy, co bardzo podnosiło walory lektury.

Bardzo satysfakcjonujące jest dla mnie również zakończenie. Autorka ciekawie i logicznie pozamykała wszystkie wątki, co sprawiło, że po zakończeniu lektury miałam same przyjemne wrażenia. Nie ma tutaj niedopowiedzeń ani otwartych zakończeń, za co jestem autorce głęboko wdzięczna.

„Tulipanową gorączkę” polecam wszystkim wielbiciel(k)om romansów, powieści historycznych oraz fanom holenderskiego malarstwa. To krótka, ale bardzo satysfakcjonująca wycieczka do siedemnastowiecznego Amsterdamu, idealnie oddająca klimat tego miasta w okresie jego największego rozkwitu i upadku i skłaniająca do rozważań nad ludzką naturą.


wtorek, 9 sierpnia 2016

REINKARNACJA CHMIELEWSKIEJ – ALEK ROGOZIŃSKI „UKOCHANY Z PIEKŁA RODEM”


Odkąd zaczęłam uważnie śledzić polską blogosferę książkową, wydaję strasznie dużo pieniędzy na papierowe książki. Jak do tej pory, woląc czytać książki w oryginale, pobierałam sobie spokojnie anielskojęzyczne ebooki na czytnik, ale w jakimś momencie stwierdziłam, że polskiej literatury nie opłaca się czytać w wersji elektronicznej. Nie wiem, o co chodzi, ale zawsze jest to jakoś źle sformatowane i nieprzyjemnie się czyta, a w dodatku jest naprawdę niewielka różnica pomiędzy ceną ebooka a ceną książki na papierze, szczególnie jeśli wypatrzy się na nią jakąś dobrą promocję. W dodatku taką książkę można potem podrzucić do czytania rodzinie i znajomym, z czego płynie dodatkowa korzyść dla otoczenia.

Zastanawiające jednak jest to, jak długo żyłam w przeświadczeniu, że w polskiej literaturze nie dzieje się kompletnie nic ciekawego, oprócz kolejnych popłuczyn po Bridget Jones i jakiś przesłodzonych romansów dla kobiet w średnim wieku. Moje poglądy zmieniły się o 180 stopni przy pierwszym zetknięciu z twórczością Zygmunta Miłoszewskiego, ale potem okazało się, że oprócz Miłoszewskiego jest jeszcze cały zestaw nazwisk, które wypada znać. Wśród nich jest Katarzyna Bonda, Remigiusz Mróz i właśnie Alek Rogoziński, którego będzie dotyczył dzisiejszy wpis.

Rogoziński dość mocno różni się od wymienionych w poprzednim akapicie pisarzy, ponieważ pisze w nieco innym gatunku, jego książki to nie ponure kryminały, tylko lekkie komedie kryminalne. „Ukochany z piekła rodem” to jego pierwsza powieść, której głównymi bohaterkami są Joanna – autorka poczytnych romansów, oraz jej managerka Beata, zdrobniale zwana Betty. Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie świeżo poderwany przez Joannę młody fotograf, na jaw zaczynają wychodzić coraz bardziej niewygodne fakty z jego przeszłości, a krąg podejrzanych staje się coraz większy. Joanna i Betty, niedowierzając w skuteczność polskich organów ścigania, postanawiają przeprowadzić własne śledztwo, żeby ustalić tożsamość mordercy.

Muszę przyznać, że od pierwszej strony miałam wrażenie, że czytam nową powieść Joanny Chmielewskiej. Ciarki po plecach latały mi przy tym z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że Chmielewska, niestety, już nie żyje, a po drugie dlatego, że w ostatnich latach „produkcyjnych” jej twórczość zaczęła się robić wtórna i nudnawa (to stwierdzenie sprawia mi olbrzymi ból, ponieważ Joanna Chmielewska to dla mnie pisarka tak kultowa, że właściwie uważam ją za członka rodziny), tymczasem tutaj dostałam książkę jak za najlepszych czasów królowej polskiego kryminału! Dialogi Joanny i Betty jako żywo przypominają te rozgrywające się pomiędzy Chmielewską a jej przyjaciółką Alicją prezentowane na łamach kilku jej najpopularniejszych powieści – jest to taki sam rodzaj łagodnego, dobrodusznego dogryzania sobie. Język powieści też jest zupełnie „Chmielewski” – podobne zwroty, podobne porównania itd. I w tym momencie chciałabym podkreślić jedną rzecz – to NIE JEST zarzut pod adresem Rogozińskiego! Wręcz przeciwnie – to jest komplement! Często się słyszy, szczególnie w muzyce, że jakiśtam zespół inspirował się innym, wcześniejszym zespołem i to się odbija w jego muzyce, ale to wcale nie znaczy, że ta muzyka nie jest świetna i nie zasługuje na uznanie. Dokładnie tak samo widzę twórczość Alka Rogozińskiego – fakt, że inspirował się Chmielewską i tworzy w jej stylu przemawia, według mnie, na jego korzyść, ponieważ twórczość Chmielewskiej jest tak rewelacyjna, że warto jest kontynuować jej tradycję, warto naśladować jej styl, jednocześnie tworząc coś nowego, świeżego i z biglem. I to właśnie udało się Rogozińskiemu.

Drugim olbrzymim atutem książki jest wykorzystanie przez autora jego doświadczenia z pracy w czasopiśmie „Party”. Dzięki niemu dostajemy uroczo złośliwy i bardzo prawdziwy obraz światka polskich celebrytów oraz dziennikarzy zajmujących się ich życiem. Nie wiem, czy książkę miała w ręku Edyta Górniak, ale jeśli tak to ciekawa jestem czy choć przez moment zadumała się nad swoją jakże trafną karykaturą w postaci trzecioplanowej bohaterki Klaudii Hutniak. Jest to postać opisana tak barwnie, tak ironicznie i złośliwie a przy tym tak trafnie, że sama już nie wiem, czy to jest prztyczek w nos, czy hołd złożony naszej rodzimej „diwie”.
Moim zdaniem powieść ma tylko jeden mankament – jest zdecydowanie zbyt krótka. Marzy mi się, żeby Alek Rogoziński napisał coś na 500 stron, ponieważ świetnie bawiłam się przy lekturze „Ukochanego z piekła rodem” i chętnie poczytałabym go dłużej, a tymczasem już mi się skończył. Z wielką przyjemnością zainwestuję w kolejne powieści tego autora i mam zamiar również podetknąć je mojej mamie, która jest wielką fanką Chmielewskiej.


Jednym słowem – Panie Alku – dobra robota i proszę o więcej, a jeśli przypadkiem stanowi Pan medium i przez Pana palce na klawiaturze komunikuje się z nami z zaświatów królowa polskiego kryminału – bardzo proszę wystrzegać się jak ognia wszelkich egzorcyzmów i unikać wody święconej tylko pisać dalej! Na mojej półce znajdzie się miejsce na wszystkie Pana książki. Staną sobie koło „Lesia” i „Całego zdania nieboszczyka” i myślę, że będą tam na swoim miejscu.

sobota, 16 lipca 2016

WIELKI BAŁAGAN I WKURZONY MIŁOSZEWSKI – VERA FALSKY „SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE”

Vera Falski to niezwykle tajemnicza autorka. Właściwie nawet nie wiadomo, czy to autorka, bo to nie jest prawdziwe nazwisko, tylko pseudonim literacki. Hipotez jest wiele: że to znany pisarz, który w wolnych chwilach tworzy literaturę kobiecą, ale nie chce się do tego publicznie przyznać, że to duet dwóch znanych pisarek, że to dziennikarka albo ktoś obeznany dobrze z polskim show businessem, komu nie na rękę się ujawniać, albo po prostu, że to taki chwyt marketingowy i nie ma w tym większej filozofii, oprócz chęci wzbudzenia zainteresowania czytelników i wypromowania książki. Wydaje mi się, że jakikolwiek jest powód ukrywania się pod pseudonimem, obecnie Vera Falski autentycznie musi (lub muszą) to robić do końca życia, albowiem Zygmunt Miłoszewski na swoim Facebooku odgraża się, że się dowie, kto to jest i nie przepuści tej osobie. A jeśli nawet pan Miłoszewski stwierdzi, że mu się nie chce i jednak da sobie spokój z szukaniem zemsty, to na pewno rzesze jego fanów (a raczej fanek) nie odpuszczą aż pomszczą mistrza. Ja zaś jestem gotowa w każdej chwili przyłączyć się do tego wściekłego tłumu J

Swoją drogą, to nie jest tak, że „Szczęśliwe zakończenie” to zła książka. Wręcz przeciwnie, to jest naprawdę niezła książka, której przeczytanie sprawiło mi dużą radochę. Na fabułę powieści składa się historia Sabiny Czerniak, pisarki, od kilku lat lansowanej na królową polskiej literatury kobiecej. Pisząc pod pseudonimem Sonia Geppert, Sabina wylansowała cykl powieści o organizatorce ślubów Amelii Kruk, które zaowocowały bestsellerowymi nakładami, oraz kontraktami filmowymi i serialowymi, jednocześnie przynosząc pisarce sławę i olbrzymie pieniądze (swoją drogą tutaj już autorkę mocno poniosła wyobraźnia, bo takich kokosów w Polsce się na literaturze nie zarabia, nawet jeśli dodamy do tego te wszystkie poboczne kontrakty). Problem polega na tym, że Sabinę ogarniają mdłości na samą myśl o napisaniu kolejnego tomu o przygodach Amelii. Pisarka robi rachunek sumienia i postanawia radykalnie zmienić swoje życie, przez co robi się wokół niej ogromny bałagan.
No cóż, mam wrażenie, że to właśnie bałagan jest głównym bohaterem tej powieści.  Rozpętuje się on na wszystkich frontach życia Sabiny: zaczynając od jej pracy, poprzez relacje z mężem , córką i agentką, miejsce zamieszkania, przyjaciół, aż po seks i romanse.  Właściwie nie ma takiego obszaru życia naszej bohaterki, w którym nie panowałby gigantyczny zamęt. Z jednej strony jest to fajne, bo książkę dzięki temu szybko się czyta i nawet przez chwilę nie jest nudno, z drugiej zaś w jakimś momencie robi się to nieco męczące. W dodatku odkładając tę powieść tuż po jej przeczytaniu, nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, o czym ona właściwie jest. O kryzysie wieku średniego? O potrzebie wyrwania się ze stagnacji? O tym, że najważniejsza jest wolność? O miłości? O blaskach i cieniach życia pisarza? Wszystkiego tu właściwie jest po trochu, co, niestety, powoduje, że pewne wątki zostają w jakimś momencie domknięte w pośpiechu, co wyraźnie rzutuje na ich jakość. Mam wrażenie, że książce wyszłoby na dobre, gdyby główna bohaterka nie miała aż tak zagmatwanego życia.

Jednym z największych plusów „Szczęśliwego zakończenia” jest z całą pewnością styl. Vera Falski, kimkolwiek jest, ma niewątpliwie świetne, ostre pióro. Książka jest pełna zabawnych dialogów i opisów, które sprawiały, że w wielu miejscach wybuchałam głośnym śmiechem, wyrywając z błogiego snu mojego psa.  Rewelacyjnie opisane kulisy polskiego show businessu, oraz światek zblazowanej „warszaffki”, stanowią jedne z najmocniejszych punktów fabuły i obnażają całe zakłamanie i sztuczny lans tego środowiska.

Z kolei największym minusem jest, moim zdaniem, wątek męża i córki głównej bohaterki. Falski przez całą powieść doskonale sobie radzi z opisami stanów emocjonalnych Sabiny, sprawiając, że bohaterka jawi nam się jako osoba z krwi i kości, ale to wszystko znika, kiedy tylko na horyzoncie pojawia się jej mąż. Wtedy nagle Sabina zmienia się w nieczułego robota. Nie ma w niej nawet chwili zastanowienia nad sytuacją, nie ma analizy uczuć. Traktuje swojego męża strasznie przedmiotowo i z kompletnym pominięciem sfery emocjonalnej, co wydaje się nie tylko zimne i okrutne, ale też kompletnie nierealne na tle innych jej reakcji. Zresztą sam Andrzej Czerniak jest postacią tak fatalnie skonstruowaną, że nie nabiera realizmu nawet przez sekundę i jest ewidentne, że autorka chciała tę postać odbębnić i zostawić w tle. Z kolei córka bohaterki jest tak koszmarnie irytująca, że przez cały czas miałam jej ochotę spuścić potężne manto. Ta postać jest całkiem ciekawie skonstruowana, chociaż mocno przerysowana (mam nadzieję, że takie kompletne idiotki w naturze jednak nie występują), a na koniec nawet Sabinie wreszcie udaje się nieco dojść z nią do ładu, ale do tego czasu mój poziom agresji w odniesieniu do tej postaci był już tak wysoki, że takie umiarkowanie zakończenie jej wątku kompletnie mnie nie satysfakcjonowało.

Na koniec zostaje wspomniany na początku tej recenzji Zygmunt Miłoszewski. O co chodzi?, zapytacie. Chodzi o to, że w książce pojawia się cały zestaw postaci opartych na polskich celebrytach świata mediów wszelakich i jedną z tych postaci jest niejaki Mariusz Zygmuntowicz, król polskiego kryminału, zmęczony już produkowaniem kolejnych przygód swojego najsłynniejszego bohatera o wdzięcznym imieniu Teodor. Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak, bo Falski nawet nie udaje, że chodzi jej tu o kogoś innego niż Miłoszewski. Na początku myślałam, że autorka ma po prostu fantazje na temat Miłoszewskiego (zresztą nie ona jedna J ), co byłoby dla mnie kompletnie zrozumiałe, ale potem ta postać przechodzi niesamowitą metamorfozę i to bynajmniej nie pozytywną. Nie chcę tutaj zdradzać żadnych szczegółów, ale Miłoszewski ma, moim zdaniem, pełne prawo pałać żądzą zemsty. Ciekawe, swoją drogą, czym tak zalazł za skórę osobie, która ukrywa się pod pseudonimem Vera Falski. Kiedy już w końcu świat się dowie, kto napisał „Szczęśliwe zakończenie” (a na pewno się dowie), pewnie się okaże, że Miłoszewski zmiażdżył w jakimś momencie tę osobę jednym ze swoich przerażająco celnych komentarzy i teraz spotkała go za to kara w postaci Mariusza Zygmuntowicza.


Nie da się jednak ukryć, że „Szczęśliwe zakończenie” dostarczyło mi mnóstwo frajdy w ten deszczowy, lipcowy dzień. Książkę „łyknęłam” w ciągu kilku godzin, których nie uważam bynajmniej za stracone. Nie jest to może pozycja idealna, ale na tle nudnej i infantylnej polskiej literatury kobiecej jest jak powiew świeżego powietrza, bo Vera Falski, kimkolwiek jest ma pazur i świetne poczucie humoru. Niech się tylko odczepi od Zygmunta i będzie ok J

czwartek, 14 lipca 2016

WIĘKSZE SNY – „BEZCENNY” ZYGMUNTA MIŁOSZEWSKIEGO

Jest taka genialna scena w filmie „Incepcja”.  W stworzonym przez własne umysły incepcyjnym świecie bohaterowie zajmują się właśnie strzelaniną.  Młody mężczyzna strzela sobie ze zwykłego karabinu, kiedy nagle stojący obok bohater, grany przez jednego z moich ulubionych aktorów – Toma Hardy’ego, udziela mu bezcennej rady mówiąc „You mustn’t be afraid to dream a little bigger, darling” (nie możesz się obawiać śnić większe sny, mój drogi), po czym wyciąga broń, która bardziej przypomina działko przeciwlotnicze niż strzelbę i przyłącza się do wymiany ognia. Mam wrażenie, że ta rada pasowałaby jak ulał do polskich twórców kultury wszelakiej. Bo u nas w Polsce wszyscy boją się wyjść poza utarty schemat. Jeśli więc piszemy piosenki to wyłącznie bossa nowy, piosenki-żarty albo spokojne, popowe brzęczenie z ubogą aranżacją. Nasi wokaliści jedynie w programach typu talent show mogą pokazać swoje umiejętności wokalne i pojechać „na maxa” śpiewając zagraniczne przeboje wymagające odważnej wokalizy. Jeśli kręcimy filmy to wyłącznie komedie romantyczne albo ponure dramaty, bo to nam kiedyś wyszło raz czy drugi więc wyjdzie i po raz sto pięćdziesiąty. Nikt nie odważy się nakręcić na przykład filmu fantasy, albo horroru. Jeśli zaś piszemy książki, to albo kryminały albo romanse z jakimiś ładnymi pejzażami w tle. Okay, wyszło parę razy fajnie, ale czy to oznacza, że musimy się trzymać tej konwencji aż po grób? Zygmunt Miłoszewski udowadnia, że wcale nie.

Miłoszewski jest obecnie najbardziej przeze mnie szanowanym polskim pisarzem z kilku powodów. Przede wszystkim facet jest przerażająco wręcz inteligentny, co widać w jego twórczości. Czasami czytam w recenzjach zarzuty, że jego bohaterowie mocno ironizują, albo „wymądrzają się” na potęgę, ale mam wrażenie, że z ich wypowiedzi przebija osobowość samego autora, bo przecież już ludziom przeciętnie inteligentnym jest na tym świecie pełnym idiotów trudno, a co dopiero wybitnie inteligentnym. Nic dziwnego, że ironizują, to czasami jedyna forma przetrwania. Duży szacun ma też u mnie Miłoszewski za to, że eksperymentuje z różnymi gatunkami i w dodatku są to eksperymenty udane. Wszyscy wiedzą, że napisał kryminały o Teodorze Szackim, za które dostał nagrody, które są tłumaczone na wiele języków, cieszą się popularnością  w Polsce i na  świecie i w ogóle.  Ale nie wszyscy wiedzą, że Zygmunt Miłoszewski napisał również baśń, horror oraz książkę przygodowo-sensacyjną. Baśni nie czytałam, ale pozostałe dwa eksperymenty wyszły mu, moim zdaniem, znakomicie! I właśnie o tej ostatniej pozycji z jego repertuaru chciałabym tu napisać.

„Bezcenny” to powieść, która nasuwa niezliczone porównania z „Kodem Leonarda Da Vinci” Dana Browna, co jest jak najbardziej zrozumiałe, bo każda książka  zawierająca w sobie wątek dzieł sztuki, poszukiwań, tajnych kodów i wiadomości i grubych teorii spiskowych, które mogą wstrząsnąć światem ukrytych właśnie w tychże dziełach sztuki, automatycznie nasuwa skojarzenia z „Kodem…”. O książce Dana Browna napisano już właściwie wszystko i mimo zastrzeżeń do stylu autora, poziomu prozy czy samej fabuły, jakie można by wysunąć, prawda jest taka, że jest to światowy bestseller nie bez powodu. W „Bezcennym” znajdują się  te same elementy, które czynią książkę Browna tak poczytną: mamy wielką tajemnicę, wielkie dzieło sztuki (najcenniejszy zaginiony z polskich zbiorów obraz: „Portret młodzieńca” Rafaela), tajemniczych i potężnych adwersarzy oraz grupkę pasjonatów, szaleńców i straceńców, którzy zrobią wszystko, żeby rozwiązać zagadkę, odzyskać portret i odkryć przed światem trudną i niewygodną prawdę.

Akcja powieści toczy się niezwykle wartko i w dodatku nie trzyma się kurczowo jednego miejsca, a wręcz przeciwnie, razem z bohaterami udaje nam się zwiedzić niezły kawałek Polski i Europy. W dodatku książka obfituje w świetnie opisane sceny sensacyjne dużego kalibru, jak zamach terrorystyczny w kolejce górskiej w Tatrach, czy pościg samochodem po lodzie (podczas czytania tej sceny cały czas w moim mózgu pojawiała się myśl „nie mogę uwierzyć, że to Polak napisał!”), przedstawione z niesamowitym rozmachem i w rewelacyjnym tempie. Do tego galeria niebanalnych bohaterów na miarę Roberta Langdona no i zakończenie, niezwykle odważne, niepoprawne politycznie i bardzo, bardzo ciekawe, a w dodatku oparte na polskiej historii. A wszystko to napisane unikalnym, ironiczno-sarkastycznym stylem zdradzającym nieprzeciętną inteligencję autora.


Nie wiem dlaczego, ale „Bezcenny” spotkał się ze sporą krytyką osób, które  mają Miłoszewskiemu za złe, że nie napisał kolejnego kryminału o Szackim, a tymczasem ja mam wrażenie, że ta książka jest najlepszą w dorobku autora i idealnie nadawałaby się na wysokobudżetowy film. Niestety, jestem przekonana, że taki film nie powstanie, bo przecież w Polsce nie kręci się filmów z takim rozmachem i o takiej tematyce. A szkoda, bo Zygmunt Miłoszewski udowadnia nam swoją powieścią, że warto jest śnić nieco większe sny i wychodzić poza utarte schematy, bo efekty mogą przejść nasze najśmielsze oczekiwania.

środa, 6 lipca 2016

KIEDY KING ZMIENIA SIĘ W KOONTZA

Niedawno przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy w witrynie księgarni zauważyłam egzemplarz nowej powieści Stephena Kinga „Koniec warty”. Nie, bynajmniej nie byłam zdziwiona tym, że King napisał nową powieść, w końcu ten facet to prawdziwa fabryka książek i normą jest, że przynajmniej raz w roku na półkach pojawia się jego nowe dzieło (gdzieś nawet natknęłam się na teorię spiskową, że King dawno już przestał sam pisać swoje książki i zatrudnia ghost writera, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Wydaje mi się po prostu, że przez te wszystkie lata wyrobił sobie dobry warsztat, a do tego na pewno pomaga mu grupa researcherów, żeby nasz mistrz mógł skupić się po prostu na pisaniu). To, co wzbudziło we mnie olbrzymie zdumienie to fakt, że „Koniec warty” miał swoją amerykańską premierę siódmego czerwca i właśnie w okolicach tej daty widziałam polskie wydanie tej książki w księgarni w centrum Łodzi. To znaczy, że książka została wydana globalnie w tym samym czasie, co na pewno wiązało się z potężną operacją rozsyłania manuskryptów do tłumaczy na całym świecie, warunkowo zobowiązanych do bezwzględnego utrzymania treści w tajemnicy… od razu przypomina mi się zabawa z ostatnią częścią Harry’ego Pottera: strzeżone transporty, wielomilionowe ubezpieczenia, maksymalne ograniczenie liczny zaangażowanych i wtajemniczonych osób, żeby tylko nikt nie zdradził zakończenia przed premierą książki (swoją drogą, stojąc o północy w kolejce przed księgarnią Waterstone’s w małym miasteczku w Irlandii Północnej, dzieliłam się na prawo i lewo z innymi czekającymi moją teorią, że Harry wywinie numer na Jezusa i zmartwychwstanie, nie mając pojęcia, że funduję im właśnie potężny spoiler).  Moim zdaniem takie operacje są bardzo ryzykowne dla autora, co nie zmienia faktu, że to fajnie, że nie trzeba czekać kilku dodatkowych miesięcy na tłumaczenie, żeby móc cieszyć się nową powieścią Kinga w Polsce. Swoją drogą, ja i tak czytałam „Koniec warty” w oryginale (zboczenie zawodowe tłumacza – unikanie czytania tłumaczeń), więc nie wiem, jaka jest jakość tego na pewno bardzo pospiesznego tłumaczenia. Jeśli ktoś ma na ten temat opinię, bardzo proszę o komentarz.

Okay, przejdźmy więc do meritum sprawy. „Koniec warty” to trzecia i ostatnia część cyklu rozpoczętego powieścią „Pan Mercedes”. W pierwszej części emerytowany policjant Kermit (hihi) William Hodges próbuje powstrzymać tytułowego Pana Mercedesa, który swoim wehikułem zmasakrował dużą grupę Bogu ducha winnych bezrobotnych, po czym nabiera ochoty na dokonanie jeszcze większej masakry na tłumie nastolatek o wątpliwym guście muzycznym.  W drugiej części „Znalezione nie kradzione”  Det-Ret Hodges oraz jego pomocnicy z poprzedniego tomu – neurotyczna Holly Gibson, oraz czarnoskóry  nastolatek Jerome Robinson, zostają przypadkowo wciągnięci w sprawę morderstwa pewnego pisarza oraz jego zaginionych przez lata manuskryptów. W „Znalezione…” Brady Hartsfield, czyli Pan Mercedes, praktycznie się nie pojawia, ale za to w „Końcu warty” znowu wraca na pozycję głównego czarnego charakteru. Brady, dość konkretnie poturbowany przez Holly Gibson w pierwszej części cyklu, nabiera w szpitalu nowych, telekinetycznych mocy i zaczyna planować nową masakrę na niewinnych ludziach, za pomocą serii wadliwych konsoli do gier. Jedynymi osobami, które próbują go powstrzymać są ciężko chory Hodges, Holly i  Jerome.

„Koniec warty” stanowi jednocześnie zwieńczenie cyklu, jak i wyraźny przeskok w gatunku. Czytając „Pana Mercedesa” i „Znalezione nie kradzione” nie mogłam wręcz uwierzyć, że te powieści napisał Stephen King – mistrz horroru. Gdzie duchy, gdzie demony, gdzie zjawiska paranormalne? Nie ma po nich ani śladu. W zamian za to dostajemy solidny kryminał, z wiarygodnym, ale za to bardzo zwyczajnym, psychopatą, który wprawdzie nie posiada nadludzkich mocy, ale i tak może narobić wiele szkód i bezwzględnie należy go powstrzymać. „Znalezione nie kradzione” podtrzymuje tę konwencję. Tym razem szwarccharakterem jest owładnięty obsesją fan-morderca, który za wszelką cenę chce dorwać się do ukrytych przez siebie wiele lat wcześniej niepublikowanych manuskryptów ukochanego pisarza, którego wcześniej zabił, wyrażając w ten sposób krytykę jego dzieł (podejrzewam, że King świetnie się bawił pisząc ten fragment). Tymczasem w „Końcu warty” Stephen King wraca do swojego ulubionego modelu i mamy już do czynienia ze zjawiskami paranormalnymi. Jednocześnie zachowane są wszystkie elementy, które uczyniły z poprzednich dwóch tomów bestsellery , takie jak zdana wyłącznie na siebie drużyna straceńców, którym nikt nie wierzy, a która stara się uratować życie sporej grupie ludzi bez wsparcia policji czy jakiejkolwiek organizacji z emerytowanym detektywem, boleśnie świadomym swoich ograniczeń, na czele. Postacie są bardzo dobrze wykreowane, dzięki czemu czytelnik cały czas kibicuje Hodgesowi, Holly i Jerome’owi w ich misji. Do tego autor funduje nam fascynującą podróż w zakamarki umysłu psychopaty, oraz obsesji będącej siłą napędową jego postępowania.

Czytając całą trylogię miałam wrażenie, że King w tym wydaniu to zupełnie nowy King, ale jednocześnie jakby znajomy. Dopiero przy „Końcu warty” uświadomiłam sobie, czyją twórczość przypomina mi ten cykl – Deana Koontza. Brady Hartsfield jest jakby żywcem wyjęty z takich jego bestsellerów jak „Intensywność” czy „Kątem oka”. Ba! Nawet jedna z powieści Koontza nosi tytuł „Mr. Murder”! To prawie jak „Mr. Mercedes”, prawda? „Koniec warty” jest co prawda dedykowany Thomasowi Harrisowi (a uważny czytelnik powinien wypatrzeć nawiązanie do „Milczenia owiec”), ale ciekawa jestem czy Stephen King zdaje sobie sprawę, kim naprawdę inspirował się przy pisaniu tego cyklu?

Jednocześnie nie mam do Kinga żadnych pretensji o te inspiracje, ponieważ ta trylogia jest dużo lepsza niż cokolwiek co wyszło spod pióra Koontza w ciągu ostatnich kilku lat i przypomina mi jego stare dobre bestsellery, które czytało się jednym tchem. Moją ulubioną częścią pozostaje „Znalezione nie kradzione”, ale „Koniec warty” stanowi , mimo dość przewidywalnego zakończenia, świetne zwieńczenie cyklu. Dodatkowo autor pokusił się o krytykę ciemnych stron mediów społecznościowych i ich zgubnego wpływu na podatne na sugestię nastolatki, co stanowi bardzo ciekawy wątek poboczny.


Mam szczerą nadzieję, że Stephen King nie skończył jeszcze eksperymentować ze stylem Deana Koontza i w przyszłości doczekamy się równie dobrze napisanych kryminałów firmowanych nazwiskiem niekwestionowanego mistrza horroru.

wtorek, 28 czerwca 2016

Pół na pół – Katarzyna Bonda „Sprawa Niny Frank” i inne.

Z twórczością Katarzyny Bondy zetknęłam się jakieś pół roku temu w oazie polskiego czytelnictwa – Biedronce. Poprzednie zdanie jest napisane z lekkim przekąsem, ale prawda jest taka, że Biedronka ma naprawdę niezły pomysł. W przeciwieństwie do innych marketów, które książki rzucają tylko okazjonalnie, w Biedronce są one dostępne praktycznie w każdym tygodniu, a i wybór jest coraz ciekawszy – wczoraj na przykład widziałam kilka najnowszych bestsellerów. W czasach, kiedy przeciętnemu Polakowi nie po drodze do księgarni, a ceny okładkowe zwalają z nóg, wrzucenie  sobie, między kapustę a bułki, do wózka nowej książki za ok 20-25 zł w lokalnej Biedronce jest dla niektórych jedyną okazją do obcowania z literaturą. Nawet  mnie – fanatyczce internetowych promocji książkowych, cena 24,99 zł za grubaśny kryminał wydała się atrakcyjna. W dodatku z okładki kusiło magiczne hasło „Poleca Zygmunt Miłoszewski”.  Niewiele wcześniej skończyłam wszystkie dostępne na polskim rynku książki Miłoszewskiego, do którego zapłonęłam gwałtowną i  niepohamowaną miłością, i od tej pory słowo Miłoszewskiego jest dla mnie wyroczną, więc jakże mogłam nie kupić czegoś, co ON poleca?!  Liczyłam, że Pani Bonda dostarczy mi równie ciekawych przeżyć i… no właśnie, tu się zaczyna pół na pół.
Książką, którą zgarnęłam z Biedronkowego regału był „Pochłaniacz”. Z uwagi na fakt, że czytałam go zimą, nie czuję się w tej chwili na siłach, żeby pisać tu jego recenzję. Pamiętam z lektury tyle, że intryga była ciekawa, opis procedur śledczych czasami nieco mnie zawodził (szczególnie ta cała procedura badania zapachu, która, moim zdaniem została wepchnięta na siłę, żeby usprawiedliwić nazwę serii „Cztery Żywioły”), za to prowadzenie postaci profilerki Saszy Załuskiej stanowiło jeden z najmocniejszych punktów powieści. Dlatego też, kiedy w ręce wpadła mi trylogia o Hubercie Meyerze, radośnie zabrałam się za lekturę, spodziewając się mniej więcej takich samych wrażeń. Okazało się jednak, że jest poniekąd odwrotnie.
Jestem już po lekturze „Sprawy Niny Frank” oraz „Tylko martwi nie kłamią” i właśnie zabieram się za trzeci tom serii („Florystka”) i zaczyna klarować mi się obraz tego cyklu, który zdaje się mieć tyle samo zalet co wad. Zacznijmy może od dobrych stron, żeby było bardziej optymistycznie.
Otóż najmocniejszą, moim zdaniem, częścią cyklu jest sama zagadka kryminalna.  W „Sprawie Niny Frank” jest to zabójstwo znanej aktorki, w „Tylko martwi nie kłamią” – biznesmena powiązanego z zabytkową kamienicą. W obu książkach śledztwo prowadzone jest sprawnie, z kolejnych stron wyłaniają się nowe i ciekawe szczegóły na temat osób zamieszanych w sprawę, na ogół odsłaniające ciemne strony ludzkiej natury. W dodatku do samego końca trudno domyślić się, kto tak naprawdę zabił, ponieważ podejrzani mnożą się jak króliki i wychodzi na to, że każdy miał niezły powód, żeby popełnić zbrodnię. Dla mnie to są cechy dobrego kryminału. Odwrotnie do serii o Saszy Załuskiej, w cyklu o Meyerze bardzo podoba mi się opis procedur – wszystko ma ręce i nogi i dość sprawnie idzie. Jednocześnie nieco bawi mnie podejście autorki do czytelnika, kiedy „objawia” mu na czym polega zawód profilera. Ja wiem, że polskiej policji ze swoimi metodami śledczymi bliżej pewnie do średniowiecza niż amerykańskich filmów, ale nasz naród naprawdę nie jest taki zacofany, jak się pani Bondzie wydaje. Mamy dostęp do Internetu i telewizji, od kilku lat co najmniej nadawany jest u nas serial „Criminal Mimds” o – uwaga, uwaga – grupie profilerów prosto z Quantico, którym tak bardzo stara się zabłysnąć Hubert Meyer w rozmowach z polskimi ignorantami. W dodatku powieści Thomasa Harrisa „Czerwony smok” i „Milczenie owiec” liczą sobie już około trzydziestu lat, a na ich podstawie nakręcono bardzo kasowe filmy, więc myślę, że autorka mogła spokojnie założyć, że dla polskiego czytelnika profilowanie to nie jest jakaś czarna magia, którą mu trzeba małymi kroczkami objawiać, żeby się, biedny prostaczek, nie pogubił.
Profile ofiar i podejrzanych też są świetnie ujęte, w trakcie śledztwa wychodzą na jaw skrywane tajemnice i brudne sprawki wszystkich zainteresowanych.  Dodatkowo w „Sprawie Niny Frank” dostajemy bardzo zgrabnie opisaną satyrę na polski show business (szczególnie podobała mi się postać zainspirowana Niną Terentiew) i osoby się w nim miotające (bo inaczej niż miotaniem się nie da się tego nazwać), a wszystko to skontrastowane z życiem mieszkańców małej wsi nad Bugiem i ich typowymi problemami i zaściankowym sposobem myślenia – tutaj autorka wykazała się dużą klasą i stworzyła prawdziwy klimat powieści.
Natomiast najsłabszym, moim zdaniem, ogniwem tej serii jest niestety sam Hubert Meyer. Z jednej strony genialny profiler – kiedy opisywane są jego działania zawodowe czyta się o nim z przyjemnością. Z drugiej strony jego prywatna strona jest tak nieumiejętnie opisana, że wychodzi z niego straszny dupek. Jego postępowanie jest szalenie nielogiczne, emocje ma rozchwiane niczym gimnazjalistka podczas menstruacji i robi jedną głupotę za drugą. Wisienką na torcie jest ten cały jego „epicki” romans ze studencką miłością, Kingą, wepchnięty na ostatnich stronach bez ładu i składu, kompletnie na siłę. W dodatku w dalszych częściach jest tylko gorzej – wszyscy bohaterowie reprezentujący organy ścigania prywatnie zachowują się jak dzieci na dopalaczach, krzywdząc swoich bliskich i wykazując szokujący wręcz brak szacunku do cudzej własności czy to w postaci samochodu czy ukochanego psa. W dodatku jako kobiecie ciężko mi jest polubić bohatera, który tak dogłębnie ma w dupie swoje własne dzieci…ale być może w tym miejscu kontrolę przejmują moje jajniki, bo w założeniu Meyer miał być taki cool i kompletnie oddany pracy, a ja tu się skupiam na takim drobiazgu jak dzieci.
Drugim elementem, który zepsuł mi czytanie „Sprawy Niny Frank” były ostatnie dwa rozdziały. Nie wiem, co to miało być – metafora, zabawa z percepcją czytelnika, żart w stylu Gombrowicza? Pogooglowałam trochę po przeczytaniu i mam wrażenie, że nikt nie zrozumiał tego zakończenia. Naprawdę nie mogę zrozumieć sensu podważania istnienia bohatera w pierwszym tomie cyklu o nim i żałuję, że nie natknęłam się nigdzie na wywiad z autorką, żeby się dowiedzieć, co miała na myśli, jak to pisała.

Jak widać z powyższej recenzji, twórczość Katarzyny Bondy wzbudza we mnie uczucia mieszane. Raz jest bardzo dobrze a raz fatalnie. Pół na pół. Moim zdaniem autorce do tytułu „Królowej polskiego kryminału” , którą została okrzyknięta, jeszcze sporo brakuje. Co ciekawe, ze skrzydełka książki dowiedziałam się, że Bonda napisała poradnik „Maszyna do pisania”, w którym zapewne dzieli się tajemnicami swojego warsztatu pisarskiego. Jak dla mnie nieco jeszcze za wcześnie na takie pozycje w dorobku autorki, która popełnia spore błędy w swojej twórczości. Jednocześnie z niecierpliwością czekam na kolejny tom z serii „Cztery Żywioły”, którego akcja ma się dziać w moim mieście, czyli Łodzi. Może być ciekawie.

piątek, 17 czerwca 2016

Romans z prawdziwego zdarzenia


Dawno już nie czytałam romansu, który by mnie w jakimś stopniu nie zirytował. A to bohaterka jest głupia, to znowu  bohater jest dupkiem i nawet pokonująca go w końcu potęga miłości nie umniejsza tej cechy, a to związek nosi znamiona destrukcyjnego dla jednej ze stron (z reguły dla kobiety), z czym moja feministyczna natura nie może się pogodzić, a to w historii pojawia się takie nagromadzenie banałów, przepisanych praktycznie żywcem z tysiąca innych romansów, że krew mnie zalewa i lektura staje się całkowicie niestrawna. Zaledwie wczoraj odłożyłam po zaledwie piętnastu  stronach książkę niejakiej Aleksandry Szoć, która zaczynała się taką oto sceną: młoda, naiwna dziennikarka w ostatniej chwili dostaje przydział na przeprowadzenie wywiadu z młodym, nieziemsko przystojnym i bajecznie bogatym biznesmenem…Swoją drogą, za każdym razem odkrywam nowe pokłady dna przy okazji „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” – kiedy czytałam książkę, myślałam, że ta powieść musi się w jakimś momencie zrobić lepsza, bo przecież to bestseller i to jest niemożliwe, żeby cała książka była taka zła jak początek…i tak sobie czytałam i czytałam płonąc naiwną nadzieją, aż dojechałam do końca książki. I nie zrobiła się lepsza. W drugim tomie też nie, a w połowie trzeciego wreszcie się poddałam i przerwałam tę masochistyczną lekturę. Potem zostałam zawleczona do kina na adaptację. Pomyślałam sobie, że film nie może być gorszy od książki, bo przecież na pewno materiał dostali w ręce profesjonalni scenarzyści i może udało im się jakoś wygładzić koszmarne dialogi i pousuwać co bardziej irytujące kawałki. Okazuje się jednak, że  film może być jeszcze gorszy niż powieść, szczególnie jeśli producenci postanawiają do głównej roli zatrudnić przystojnego ale całkowicie plastikowego aktora o charyzmie łyżeczki do herbaty. Jamie Dornan sprawił, że przy wszystkich „erotycznych” kwestiach zbierało mi się na wymioty…było więc jeszcze gorzej niż przy lekturze. Potem wyszedł „Grey” czyli modny ostatnio sposób na zarobienie dodatkowej kasy na tej samej książce poprzez przepisanie jej treści ze zmienionym POV. I znów naiwnie pomyślałam, że przecież gorzej być nie może….na szczęście przeczytałam tylko jakieś trzy strony tego „dzieła”, ale znów pani E.L. James udało się mnie zaskoczyć – otóż jest gorzej i to zdecydowanie! W narracji Greya książka nie dość, że jest równie beznadziejna jak w narracji Anastasii, to jeszcze na dodatek koszmarnie wulgarna…Brawo! Kiedy już myślałam że granica absurdu została przesunięta ostatecznie, wpadł mi w ręce utwór pani Szoć, czyli „Grey” po polsku (Po co? Dlaczego?). Ja się pytam: kiedy to błędne koło wreszcie się skończy? Jak można przepisywać książkę, która, nie dość, że jest koszmarna, to jeszcze sama była fanfickiem „Zmierzchu” zanim autorka została wyrzucona z forum za treści niecenzuralne.  Czyli wychodzi na to, że pani Szoć kopiowała w jakimś stopniu „Zmierzch”…. No normalnie pełen recycling. Powinna dostać jakąś nagrodę od organizacji ekologicznych. Swoją drogą, na te 15 stron które zdzierżyłam, dwie stanowiły podziękowania autorki dla osób, które wspierały ją, kiedy kończyły się jej pomysły. Moje pytanie brzmi: jak mogą kończyć się pomysły  komuś, kto nie ma ani jednego oryginalnego pomysłu, tylko na ślepo przepisuje banały znalezione u innych?
No dobrze, wyszedł mi bardzo długi wstęp do recenzji właściwej, ale  to dlatego, że Aleksandra Szoć zdołała mnie całkowicie straumatyzować na zaledwie 15 stronach. Odrzuciwszy ze wstrętem jej wypociny, zabrałam się z niejakim lękiem za lekturę książki L.H. Cosway „Sześć serc”, która okazała się prawdziwym powiewem świeżości w zatęchłej atmosferze pseudo-erotyków i wreszcie zaspokoiła mój głód przyjemnego w odbiorze romansu.
Bohaterami książki są Jason i Matilda, młodzi Irlandczycy, którzy jako dzieci mieszkali po sąsiedzku. Kiedy tragedia rujnuje rodzinę Jasona, który zmuszony jest przenieść się do Stanów, Matilda wierzy, że już nigdy się nie spotkają. Po latach jednak Jason wraca do Irlandii. Obecnie jest on światowej słowy iluzjonistą, jednak w ojczyźnie swego dzieciństwa wpada w kłopoty: po serii nieprzychylnych artykułów, których autorka oskarża go o spowodowanie śmierci ochotnika na jednym z jego pokazów, Jason  traci kontrakt na występy. Postanawia wytoczyć proces gazecie i w tym celu zjawia się w kancelarii, którą prowadzi Matilda wraz ze swoim ojcem. Wkrótce Jason staje się integralną częścią życia ich obojga, ale mężczyzna ma swoje tajemnice, które mogą wszystko skomplikować i narazić jego bliskich na niebezpieczeństwo. Oczywiście cała zabawa polega na tym, że Matilda nie poznaje Jasona, ale on ją jak najbardziej  i od początku przejawia wobec niej bardzo silne uczucia.
Książka nie zachwyca może oryginalnością ani kunsztem literackim, ale poruszając się w obrębie własnego gatunku, stanowi bardzo dobrą jego reprezentację. Mamy tu wszystkie elementy porządnego romansu: seksownego, zabawnego głównego bohatera, nieśmiałą i sympatyczną bohaterkę, namiętność, rodzące się uczucie, tajemnicę i szczyptę humoru. Do tego nieźle opisane sceny erotyczne, które autentycznie są seksowne nie będąc przy tym przesadnie wulgarnymi. Zakończenia można się domyślić w trzech czwartych książki, ale to w niczym nie przeszkadza, bo fabuła poprowadzona jest sprawnie i wartko.
Zdecydowanie największym atutem jest POV głównej bohaterki. Matilda jest bardzo skromna, dość mocno zakompleksiona, ale przy tym ciepła i urocza i nie irytuje w najmniejszym stopniu. Łatwo mi było się z nią identyfikować i przeżywać jej emocje. Jason jest świetnym głównym bohaterem,  w tej postaci po prostu nie sposób się nie zadurzyć, a sposób w jaki adoruję Matildę i stopniowo zdobywa jej serce jest dla mnie definicją dobrego romansu. Autorka ma, oczywiście, w swoim repertuarze kilka banalnych chwytów, ale nawet one nie przeszkadzały mi w pozytywnym odbiorze powieści.
Dodatkowym atutem jest opis iluzjonistycznych pokazów Jasona, te sceny mają świetne tempo i są naprawdę dobrze opisane. Za każdym razem sprawiały, że dawałam się pochłonąć magicznemu pokazowi umiejętności dobrego iluzjonisty.
Jednym słowem, „Sześć serc” to lektura prosta, przyjemna i nieprzesadnie ambitna. Idealne czytadło na lato, do pochłaniania na hamaku ze szklanką słodkiej, mrożonej kawy w ręku. Polecam wszystkim wielbicielkom romansów i romansideł okraszonych lekką nutką magii.