wtorek, 28 czerwca 2016

Pół na pół – Katarzyna Bonda „Sprawa Niny Frank” i inne.

Z twórczością Katarzyny Bondy zetknęłam się jakieś pół roku temu w oazie polskiego czytelnictwa – Biedronce. Poprzednie zdanie jest napisane z lekkim przekąsem, ale prawda jest taka, że Biedronka ma naprawdę niezły pomysł. W przeciwieństwie do innych marketów, które książki rzucają tylko okazjonalnie, w Biedronce są one dostępne praktycznie w każdym tygodniu, a i wybór jest coraz ciekawszy – wczoraj na przykład widziałam kilka najnowszych bestsellerów. W czasach, kiedy przeciętnemu Polakowi nie po drodze do księgarni, a ceny okładkowe zwalają z nóg, wrzucenie  sobie, między kapustę a bułki, do wózka nowej książki za ok 20-25 zł w lokalnej Biedronce jest dla niektórych jedyną okazją do obcowania z literaturą. Nawet  mnie – fanatyczce internetowych promocji książkowych, cena 24,99 zł za grubaśny kryminał wydała się atrakcyjna. W dodatku z okładki kusiło magiczne hasło „Poleca Zygmunt Miłoszewski”.  Niewiele wcześniej skończyłam wszystkie dostępne na polskim rynku książki Miłoszewskiego, do którego zapłonęłam gwałtowną i  niepohamowaną miłością, i od tej pory słowo Miłoszewskiego jest dla mnie wyroczną, więc jakże mogłam nie kupić czegoś, co ON poleca?!  Liczyłam, że Pani Bonda dostarczy mi równie ciekawych przeżyć i… no właśnie, tu się zaczyna pół na pół.
Książką, którą zgarnęłam z Biedronkowego regału był „Pochłaniacz”. Z uwagi na fakt, że czytałam go zimą, nie czuję się w tej chwili na siłach, żeby pisać tu jego recenzję. Pamiętam z lektury tyle, że intryga była ciekawa, opis procedur śledczych czasami nieco mnie zawodził (szczególnie ta cała procedura badania zapachu, która, moim zdaniem została wepchnięta na siłę, żeby usprawiedliwić nazwę serii „Cztery Żywioły”), za to prowadzenie postaci profilerki Saszy Załuskiej stanowiło jeden z najmocniejszych punktów powieści. Dlatego też, kiedy w ręce wpadła mi trylogia o Hubercie Meyerze, radośnie zabrałam się za lekturę, spodziewając się mniej więcej takich samych wrażeń. Okazało się jednak, że jest poniekąd odwrotnie.
Jestem już po lekturze „Sprawy Niny Frank” oraz „Tylko martwi nie kłamią” i właśnie zabieram się za trzeci tom serii („Florystka”) i zaczyna klarować mi się obraz tego cyklu, który zdaje się mieć tyle samo zalet co wad. Zacznijmy może od dobrych stron, żeby było bardziej optymistycznie.
Otóż najmocniejszą, moim zdaniem, częścią cyklu jest sama zagadka kryminalna.  W „Sprawie Niny Frank” jest to zabójstwo znanej aktorki, w „Tylko martwi nie kłamią” – biznesmena powiązanego z zabytkową kamienicą. W obu książkach śledztwo prowadzone jest sprawnie, z kolejnych stron wyłaniają się nowe i ciekawe szczegóły na temat osób zamieszanych w sprawę, na ogół odsłaniające ciemne strony ludzkiej natury. W dodatku do samego końca trudno domyślić się, kto tak naprawdę zabił, ponieważ podejrzani mnożą się jak króliki i wychodzi na to, że każdy miał niezły powód, żeby popełnić zbrodnię. Dla mnie to są cechy dobrego kryminału. Odwrotnie do serii o Saszy Załuskiej, w cyklu o Meyerze bardzo podoba mi się opis procedur – wszystko ma ręce i nogi i dość sprawnie idzie. Jednocześnie nieco bawi mnie podejście autorki do czytelnika, kiedy „objawia” mu na czym polega zawód profilera. Ja wiem, że polskiej policji ze swoimi metodami śledczymi bliżej pewnie do średniowiecza niż amerykańskich filmów, ale nasz naród naprawdę nie jest taki zacofany, jak się pani Bondzie wydaje. Mamy dostęp do Internetu i telewizji, od kilku lat co najmniej nadawany jest u nas serial „Criminal Mimds” o – uwaga, uwaga – grupie profilerów prosto z Quantico, którym tak bardzo stara się zabłysnąć Hubert Meyer w rozmowach z polskimi ignorantami. W dodatku powieści Thomasa Harrisa „Czerwony smok” i „Milczenie owiec” liczą sobie już około trzydziestu lat, a na ich podstawie nakręcono bardzo kasowe filmy, więc myślę, że autorka mogła spokojnie założyć, że dla polskiego czytelnika profilowanie to nie jest jakaś czarna magia, którą mu trzeba małymi kroczkami objawiać, żeby się, biedny prostaczek, nie pogubił.
Profile ofiar i podejrzanych też są świetnie ujęte, w trakcie śledztwa wychodzą na jaw skrywane tajemnice i brudne sprawki wszystkich zainteresowanych.  Dodatkowo w „Sprawie Niny Frank” dostajemy bardzo zgrabnie opisaną satyrę na polski show business (szczególnie podobała mi się postać zainspirowana Niną Terentiew) i osoby się w nim miotające (bo inaczej niż miotaniem się nie da się tego nazwać), a wszystko to skontrastowane z życiem mieszkańców małej wsi nad Bugiem i ich typowymi problemami i zaściankowym sposobem myślenia – tutaj autorka wykazała się dużą klasą i stworzyła prawdziwy klimat powieści.
Natomiast najsłabszym, moim zdaniem, ogniwem tej serii jest niestety sam Hubert Meyer. Z jednej strony genialny profiler – kiedy opisywane są jego działania zawodowe czyta się o nim z przyjemnością. Z drugiej strony jego prywatna strona jest tak nieumiejętnie opisana, że wychodzi z niego straszny dupek. Jego postępowanie jest szalenie nielogiczne, emocje ma rozchwiane niczym gimnazjalistka podczas menstruacji i robi jedną głupotę za drugą. Wisienką na torcie jest ten cały jego „epicki” romans ze studencką miłością, Kingą, wepchnięty na ostatnich stronach bez ładu i składu, kompletnie na siłę. W dodatku w dalszych częściach jest tylko gorzej – wszyscy bohaterowie reprezentujący organy ścigania prywatnie zachowują się jak dzieci na dopalaczach, krzywdząc swoich bliskich i wykazując szokujący wręcz brak szacunku do cudzej własności czy to w postaci samochodu czy ukochanego psa. W dodatku jako kobiecie ciężko mi jest polubić bohatera, który tak dogłębnie ma w dupie swoje własne dzieci…ale być może w tym miejscu kontrolę przejmują moje jajniki, bo w założeniu Meyer miał być taki cool i kompletnie oddany pracy, a ja tu się skupiam na takim drobiazgu jak dzieci.
Drugim elementem, który zepsuł mi czytanie „Sprawy Niny Frank” były ostatnie dwa rozdziały. Nie wiem, co to miało być – metafora, zabawa z percepcją czytelnika, żart w stylu Gombrowicza? Pogooglowałam trochę po przeczytaniu i mam wrażenie, że nikt nie zrozumiał tego zakończenia. Naprawdę nie mogę zrozumieć sensu podważania istnienia bohatera w pierwszym tomie cyklu o nim i żałuję, że nie natknęłam się nigdzie na wywiad z autorką, żeby się dowiedzieć, co miała na myśli, jak to pisała.

Jak widać z powyższej recenzji, twórczość Katarzyny Bondy wzbudza we mnie uczucia mieszane. Raz jest bardzo dobrze a raz fatalnie. Pół na pół. Moim zdaniem autorce do tytułu „Królowej polskiego kryminału” , którą została okrzyknięta, jeszcze sporo brakuje. Co ciekawe, ze skrzydełka książki dowiedziałam się, że Bonda napisała poradnik „Maszyna do pisania”, w którym zapewne dzieli się tajemnicami swojego warsztatu pisarskiego. Jak dla mnie nieco jeszcze za wcześnie na takie pozycje w dorobku autorki, która popełnia spore błędy w swojej twórczości. Jednocześnie z niecierpliwością czekam na kolejny tom z serii „Cztery Żywioły”, którego akcja ma się dziać w moim mieście, czyli Łodzi. Może być ciekawie.

piątek, 17 czerwca 2016

Romans z prawdziwego zdarzenia


Dawno już nie czytałam romansu, który by mnie w jakimś stopniu nie zirytował. A to bohaterka jest głupia, to znowu  bohater jest dupkiem i nawet pokonująca go w końcu potęga miłości nie umniejsza tej cechy, a to związek nosi znamiona destrukcyjnego dla jednej ze stron (z reguły dla kobiety), z czym moja feministyczna natura nie może się pogodzić, a to w historii pojawia się takie nagromadzenie banałów, przepisanych praktycznie żywcem z tysiąca innych romansów, że krew mnie zalewa i lektura staje się całkowicie niestrawna. Zaledwie wczoraj odłożyłam po zaledwie piętnastu  stronach książkę niejakiej Aleksandry Szoć, która zaczynała się taką oto sceną: młoda, naiwna dziennikarka w ostatniej chwili dostaje przydział na przeprowadzenie wywiadu z młodym, nieziemsko przystojnym i bajecznie bogatym biznesmenem…Swoją drogą, za każdym razem odkrywam nowe pokłady dna przy okazji „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” – kiedy czytałam książkę, myślałam, że ta powieść musi się w jakimś momencie zrobić lepsza, bo przecież to bestseller i to jest niemożliwe, żeby cała książka była taka zła jak początek…i tak sobie czytałam i czytałam płonąc naiwną nadzieją, aż dojechałam do końca książki. I nie zrobiła się lepsza. W drugim tomie też nie, a w połowie trzeciego wreszcie się poddałam i przerwałam tę masochistyczną lekturę. Potem zostałam zawleczona do kina na adaptację. Pomyślałam sobie, że film nie może być gorszy od książki, bo przecież na pewno materiał dostali w ręce profesjonalni scenarzyści i może udało im się jakoś wygładzić koszmarne dialogi i pousuwać co bardziej irytujące kawałki. Okazuje się jednak, że  film może być jeszcze gorszy niż powieść, szczególnie jeśli producenci postanawiają do głównej roli zatrudnić przystojnego ale całkowicie plastikowego aktora o charyzmie łyżeczki do herbaty. Jamie Dornan sprawił, że przy wszystkich „erotycznych” kwestiach zbierało mi się na wymioty…było więc jeszcze gorzej niż przy lekturze. Potem wyszedł „Grey” czyli modny ostatnio sposób na zarobienie dodatkowej kasy na tej samej książce poprzez przepisanie jej treści ze zmienionym POV. I znów naiwnie pomyślałam, że przecież gorzej być nie może….na szczęście przeczytałam tylko jakieś trzy strony tego „dzieła”, ale znów pani E.L. James udało się mnie zaskoczyć – otóż jest gorzej i to zdecydowanie! W narracji Greya książka nie dość, że jest równie beznadziejna jak w narracji Anastasii, to jeszcze na dodatek koszmarnie wulgarna…Brawo! Kiedy już myślałam że granica absurdu została przesunięta ostatecznie, wpadł mi w ręce utwór pani Szoć, czyli „Grey” po polsku (Po co? Dlaczego?). Ja się pytam: kiedy to błędne koło wreszcie się skończy? Jak można przepisywać książkę, która, nie dość, że jest koszmarna, to jeszcze sama była fanfickiem „Zmierzchu” zanim autorka została wyrzucona z forum za treści niecenzuralne.  Czyli wychodzi na to, że pani Szoć kopiowała w jakimś stopniu „Zmierzch”…. No normalnie pełen recycling. Powinna dostać jakąś nagrodę od organizacji ekologicznych. Swoją drogą, na te 15 stron które zdzierżyłam, dwie stanowiły podziękowania autorki dla osób, które wspierały ją, kiedy kończyły się jej pomysły. Moje pytanie brzmi: jak mogą kończyć się pomysły  komuś, kto nie ma ani jednego oryginalnego pomysłu, tylko na ślepo przepisuje banały znalezione u innych?
No dobrze, wyszedł mi bardzo długi wstęp do recenzji właściwej, ale  to dlatego, że Aleksandra Szoć zdołała mnie całkowicie straumatyzować na zaledwie 15 stronach. Odrzuciwszy ze wstrętem jej wypociny, zabrałam się z niejakim lękiem za lekturę książki L.H. Cosway „Sześć serc”, która okazała się prawdziwym powiewem świeżości w zatęchłej atmosferze pseudo-erotyków i wreszcie zaspokoiła mój głód przyjemnego w odbiorze romansu.
Bohaterami książki są Jason i Matilda, młodzi Irlandczycy, którzy jako dzieci mieszkali po sąsiedzku. Kiedy tragedia rujnuje rodzinę Jasona, który zmuszony jest przenieść się do Stanów, Matilda wierzy, że już nigdy się nie spotkają. Po latach jednak Jason wraca do Irlandii. Obecnie jest on światowej słowy iluzjonistą, jednak w ojczyźnie swego dzieciństwa wpada w kłopoty: po serii nieprzychylnych artykułów, których autorka oskarża go o spowodowanie śmierci ochotnika na jednym z jego pokazów, Jason  traci kontrakt na występy. Postanawia wytoczyć proces gazecie i w tym celu zjawia się w kancelarii, którą prowadzi Matilda wraz ze swoim ojcem. Wkrótce Jason staje się integralną częścią życia ich obojga, ale mężczyzna ma swoje tajemnice, które mogą wszystko skomplikować i narazić jego bliskich na niebezpieczeństwo. Oczywiście cała zabawa polega na tym, że Matilda nie poznaje Jasona, ale on ją jak najbardziej  i od początku przejawia wobec niej bardzo silne uczucia.
Książka nie zachwyca może oryginalnością ani kunsztem literackim, ale poruszając się w obrębie własnego gatunku, stanowi bardzo dobrą jego reprezentację. Mamy tu wszystkie elementy porządnego romansu: seksownego, zabawnego głównego bohatera, nieśmiałą i sympatyczną bohaterkę, namiętność, rodzące się uczucie, tajemnicę i szczyptę humoru. Do tego nieźle opisane sceny erotyczne, które autentycznie są seksowne nie będąc przy tym przesadnie wulgarnymi. Zakończenia można się domyślić w trzech czwartych książki, ale to w niczym nie przeszkadza, bo fabuła poprowadzona jest sprawnie i wartko.
Zdecydowanie największym atutem jest POV głównej bohaterki. Matilda jest bardzo skromna, dość mocno zakompleksiona, ale przy tym ciepła i urocza i nie irytuje w najmniejszym stopniu. Łatwo mi było się z nią identyfikować i przeżywać jej emocje. Jason jest świetnym głównym bohaterem,  w tej postaci po prostu nie sposób się nie zadurzyć, a sposób w jaki adoruję Matildę i stopniowo zdobywa jej serce jest dla mnie definicją dobrego romansu. Autorka ma, oczywiście, w swoim repertuarze kilka banalnych chwytów, ale nawet one nie przeszkadzały mi w pozytywnym odbiorze powieści.
Dodatkowym atutem jest opis iluzjonistycznych pokazów Jasona, te sceny mają świetne tempo i są naprawdę dobrze opisane. Za każdym razem sprawiały, że dawałam się pochłonąć magicznemu pokazowi umiejętności dobrego iluzjonisty.
Jednym słowem, „Sześć serc” to lektura prosta, przyjemna i nieprzesadnie ambitna. Idealne czytadło na lato, do pochłaniania na hamaku ze szklanką słodkiej, mrożonej kawy w ręku. Polecam wszystkim wielbicielkom romansów i romansideł okraszonych lekką nutką magii.


środa, 1 czerwca 2016

Śmiech przez łzy - Jojo Moyes "Zanim się pojawiłeś"

Czytając książki w ilościach przemysłowych spotykam się często ze zjawiskiem pewnego "zlewania" się przeczytanej prozy. Po prostu po jakimś czasie na ogół nie pamiętam już szczegółów fabuły, pozostają mi tylko ogólne wrażenia - czy książka była ciekawa, czy nie, czy bohaterowie mnie irytowali czy nie, czy warsztat pisarski autora/ki był dobry czy nie, itd. Dlatego jakieś trzy lata temu zaczęłam prowadzić statystyki przeczytanych książek, żeby nie czytać dwa razy tego samego (co mi się czasami zdarzało kiedy korzystałam z czytnika). No cóż, w końcu nie można oczekiwać po każdej książce, że jej lektura dostarczy nam niezapomnianych przeżyć.
Zdarzają się jednak pozycje, które zostają ze mną na długo których fabuła na stałe zapisuje się w mojej pamięci, a emocje, które we mnie wzbudzają, zostają ze mną na długo. Jedną z takich książek jest "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes.
Fabuła wydaje się dość prosta i nawet jakby znajoma. W małym miasteczku żyje sobie Lou - młoda dziewczyna o małych ambicjach (a może nawet, jak Kubuś Puchatek, o małym rozumku), która pewnego dnia traci posadę kelnerki w kawiarni. Lou nie ma wykształcenia ani kwalifikacji, a wokół panuje recesja, więc jej szanse na znalezienie dobrej pracy są znikome. A tymczasem Lou musi wspomagać finansowo rodzinę, więc zaczyna być coraz bardziej zdesperowana. Kiedy w końcu otrzymuje propozycję zostania opiekunką dla sparaliżowanego od pasa w dół mężczyzny, nie waha się długo.
Will jest po trzydziestce i jego życie przerwał wypadek. Kiedyś wzięty londyński prawnik, kochający podróże i sporty ekstremalne, dziś jest przykuty do wózka, cierpi ciągły ból a jego najgorszym wrogiem jest infekcja wirusowa. Lou - skromna, prosta dziewczyna o wąskich horyzontach i z wyjątkowo nudnym życiem, nie robi na nim dobrego wrażenia. Stopniowo jednak między tym dwojgiem rodzi się nić porozumienia. Wtedy jednak Lou dowiaduje się o decyzji, jaką podjął Will i postanawia sprawić, by zmienił zdanie.
Przedstawiona w takim zarysie fabuła przypomina nieco popularny francuski film "Nietykalni" i faktycznie jest między tymi historiami nieco podobieństw, ale jest też mnóstwo różnic. Wydaje mi się, że powieść Jojo Moyes jest głębsza i zdecydowanie mniej "hollywoodzka" niż "Nietykalni". Nie ma tutaj gotowych rozwiązań, nie ma gwarantowanego sukcesu dla głównych bohaterów. Lou, próbując pokazać Willowi, że życie może być piękne, równie często odnosi porażki co zwycięstwa i nic nie idzie gładko.
"Zanim się pojawiłeś" to powieść, która zmusza czytelnika do zastanowienia się nad wieloma ważnymi kwestiami. Obserwując jak główna bohaterka zmienia się, dojrzewa i wychodzi poza   ciasny, bezpieczny światek, który sobie stworzyła i powoli rozwija skrzydła, zastanawiamy się  nad własnymi decyzjami i wyborami. Postać Willa natomiast zmusza nas do konfrontacji z problemem funkcjonowania osób niepełnosprawnych w społeczeństwie i każe sobie zadać jedno niezwykle ważne pytanie: czy warto jest żyć za wszelką cenę?
Powieść Jojo Moyes to niezwykły rollercoaster emocji, przy którym na przemian śmiejemy się, wzdychamy i zalewamy łzami. Po skończeniu lektury mogłam właściwie od razu brać udział w wyborach Miss Mokrego Podkoszulka, ponieważ miałam z przodu wykapaną wielką plamę od łez. Myślę też, że zakończenie podzieli czytelników na jego zwolenników i przeciwników. Mnie się podobało, ale pewnie nie każdy będzie na tak.
Jednym słowem, "Zanim się pojawiłeś" to literatura kobieca w najlepszym wydaniu - ciepła, mądra, emocjonalna, romantyczna. Niedługo do kin wchodzi film oparty na tej książce z Emilią Clarke (Daenerys z "Gry o tron") i Samem Claflinem. Widziałam zwiastun i wygląda na to, że producenci zrobili kawał dobrej roboty, więc nie mogę doczekać się premiery.
Po zakończeniu lektury poszłam za ciosem i przeczytałam jeszcze trzy powieści Moyes: "The One Plus One", "The Girl You Left Behind" i "Ship of Brides" i stwierdzam, że pani Moyes wchodzi do kanonu moich ulubionych autorek literatury kobiecej.