Z twórczością Katarzyny Bondy zetknęłam się jakieś pół roku
temu w oazie polskiego czytelnictwa – Biedronce. Poprzednie zdanie jest
napisane z lekkim przekąsem, ale prawda jest taka, że Biedronka ma naprawdę
niezły pomysł. W przeciwieństwie do innych marketów, które książki rzucają
tylko okazjonalnie, w Biedronce są one dostępne praktycznie w każdym tygodniu,
a i wybór jest coraz ciekawszy – wczoraj na przykład widziałam kilka
najnowszych bestsellerów. W czasach, kiedy przeciętnemu Polakowi nie po drodze
do księgarni, a ceny okładkowe zwalają z nóg, wrzucenie sobie, między kapustę a bułki, do wózka nowej
książki za ok 20-25 zł w lokalnej Biedronce jest dla niektórych jedyną okazją
do obcowania z literaturą. Nawet mnie –
fanatyczce internetowych promocji książkowych, cena 24,99 zł za grubaśny
kryminał wydała się atrakcyjna. W dodatku z okładki kusiło magiczne hasło
„Poleca Zygmunt Miłoszewski”. Niewiele
wcześniej skończyłam wszystkie dostępne na polskim rynku książki
Miłoszewskiego, do którego zapłonęłam gwałtowną i niepohamowaną miłością, i od tej pory słowo
Miłoszewskiego jest dla mnie wyroczną, więc jakże mogłam nie kupić czegoś, co
ON poleca?! Liczyłam, że Pani Bonda
dostarczy mi równie ciekawych przeżyć i… no właśnie, tu się zaczyna pół na pół.
Książką, którą zgarnęłam z Biedronkowego regału był
„Pochłaniacz”. Z uwagi na fakt, że czytałam go zimą, nie czuję się w tej chwili
na siłach, żeby pisać tu jego recenzję. Pamiętam z lektury tyle, że intryga
była ciekawa, opis procedur śledczych czasami nieco mnie zawodził (szczególnie
ta cała procedura badania zapachu, która, moim zdaniem została wepchnięta na
siłę, żeby usprawiedliwić nazwę serii „Cztery Żywioły”), za to prowadzenie
postaci profilerki Saszy Załuskiej stanowiło jeden z najmocniejszych punktów
powieści. Dlatego też, kiedy w ręce wpadła mi trylogia o Hubercie Meyerze,
radośnie zabrałam się za lekturę, spodziewając się mniej więcej takich samych
wrażeń. Okazało się jednak, że jest poniekąd odwrotnie.
Jestem już po lekturze „Sprawy Niny Frank” oraz „Tylko
martwi nie kłamią” i właśnie zabieram się za trzeci tom serii („Florystka”) i
zaczyna klarować mi się obraz tego cyklu, który zdaje się mieć tyle samo zalet
co wad. Zacznijmy może od dobrych stron, żeby było bardziej optymistycznie.
Otóż najmocniejszą, moim zdaniem, częścią cyklu jest sama
zagadka kryminalna. W „Sprawie Niny
Frank” jest to zabójstwo znanej aktorki, w „Tylko martwi nie kłamią” –
biznesmena powiązanego z zabytkową kamienicą. W obu książkach śledztwo
prowadzone jest sprawnie, z kolejnych stron wyłaniają się nowe i ciekawe
szczegóły na temat osób zamieszanych w sprawę, na ogół odsłaniające ciemne
strony ludzkiej natury. W dodatku do samego końca trudno domyślić się, kto tak
naprawdę zabił, ponieważ podejrzani mnożą się jak króliki i wychodzi na to, że
każdy miał niezły powód, żeby popełnić zbrodnię. Dla mnie to są cechy dobrego
kryminału. Odwrotnie do serii o Saszy Załuskiej, w cyklu o Meyerze bardzo
podoba mi się opis procedur – wszystko ma ręce i nogi i dość sprawnie idzie.
Jednocześnie nieco bawi mnie podejście autorki do czytelnika, kiedy „objawia”
mu na czym polega zawód profilera. Ja wiem, że polskiej policji ze swoimi
metodami śledczymi bliżej pewnie do średniowiecza niż amerykańskich filmów, ale
nasz naród naprawdę nie jest taki zacofany, jak się pani Bondzie wydaje. Mamy
dostęp do Internetu i telewizji, od kilku lat co najmniej nadawany jest u nas serial
„Criminal Mimds” o – uwaga, uwaga – grupie profilerów prosto z Quantico, którym
tak bardzo stara się zabłysnąć Hubert Meyer w rozmowach z polskimi ignorantami.
W dodatku powieści Thomasa Harrisa „Czerwony smok” i „Milczenie owiec” liczą
sobie już około trzydziestu lat, a na ich podstawie nakręcono bardzo kasowe
filmy, więc myślę, że autorka mogła spokojnie założyć, że dla polskiego
czytelnika profilowanie to nie jest jakaś czarna magia, którą mu trzeba małymi
kroczkami objawiać, żeby się, biedny prostaczek, nie pogubił.
Profile ofiar i podejrzanych też są świetnie ujęte, w
trakcie śledztwa wychodzą na jaw skrywane tajemnice i brudne sprawki wszystkich
zainteresowanych. Dodatkowo w „Sprawie
Niny Frank” dostajemy bardzo zgrabnie opisaną satyrę na polski show business
(szczególnie podobała mi się postać zainspirowana Niną Terentiew) i osoby się w
nim miotające (bo inaczej niż miotaniem się nie da się tego nazwać), a wszystko
to skontrastowane z życiem mieszkańców małej wsi nad Bugiem i ich typowymi problemami
i zaściankowym sposobem myślenia – tutaj autorka wykazała się dużą klasą i
stworzyła prawdziwy klimat powieści.
Natomiast najsłabszym, moim zdaniem, ogniwem tej serii jest
niestety sam Hubert Meyer. Z jednej strony genialny profiler – kiedy opisywane
są jego działania zawodowe czyta się o nim z przyjemnością. Z drugiej strony
jego prywatna strona jest tak nieumiejętnie opisana, że wychodzi z niego
straszny dupek. Jego postępowanie jest szalenie nielogiczne, emocje ma
rozchwiane niczym gimnazjalistka podczas menstruacji i robi jedną głupotę za
drugą. Wisienką na torcie jest ten cały jego „epicki” romans ze studencką
miłością, Kingą, wepchnięty na ostatnich stronach bez ładu i składu, kompletnie
na siłę. W dodatku w dalszych częściach jest tylko gorzej – wszyscy bohaterowie
reprezentujący organy ścigania prywatnie zachowują się jak dzieci na
dopalaczach, krzywdząc swoich bliskich i wykazując szokujący wręcz brak
szacunku do cudzej własności czy to w postaci samochodu czy ukochanego psa. W
dodatku jako kobiecie ciężko mi jest polubić bohatera, który tak dogłębnie ma w
dupie swoje własne dzieci…ale być może w tym miejscu kontrolę przejmują moje
jajniki, bo w założeniu Meyer miał być taki cool i kompletnie oddany pracy, a
ja tu się skupiam na takim drobiazgu jak dzieci.
Drugim elementem, który zepsuł mi czytanie „Sprawy Niny
Frank” były ostatnie dwa rozdziały. Nie wiem, co to miało być – metafora,
zabawa z percepcją czytelnika, żart w stylu Gombrowicza? Pogooglowałam trochę
po przeczytaniu i mam wrażenie, że nikt nie zrozumiał tego zakończenia.
Naprawdę nie mogę zrozumieć sensu podważania istnienia bohatera w pierwszym
tomie cyklu o nim i żałuję, że nie natknęłam się nigdzie na wywiad z autorką,
żeby się dowiedzieć, co miała na myśli, jak to pisała.
Jak widać z powyższej recenzji, twórczość Katarzyny Bondy
wzbudza we mnie uczucia mieszane. Raz jest bardzo dobrze a raz fatalnie. Pół na
pół. Moim zdaniem autorce do tytułu „Królowej polskiego kryminału” , którą
została okrzyknięta, jeszcze sporo brakuje. Co ciekawe, ze skrzydełka książki
dowiedziałam się, że Bonda napisała poradnik „Maszyna do pisania”, w którym
zapewne dzieli się tajemnicami swojego warsztatu pisarskiego. Jak dla mnie
nieco jeszcze za wcześnie na takie pozycje w dorobku autorki, która popełnia
spore błędy w swojej twórczości. Jednocześnie z niecierpliwością czekam na
kolejny tom z serii „Cztery Żywioły”, którego akcja ma się dziać w moim
mieście, czyli Łodzi. Może być ciekawie.