niedziela, 29 stycznia 2017

PIĘKNIEJSZE ODCIENIE SZAROŚCI – SERIA „QUANTUM” M.S. FORCE

Długie zimowe wieczory to idealna pora na lekturę dobrego romansu erotycznego, który rozgrzewa lepiej niż herbata z rumem,  dlatego też ostatnio zaczęłam nadrabiać zaległości w tym gatunku. Niedawno w ofercie jednego z wydawnictw mignęła mi seria „Quantum” autorstwa M.S. Force, i postanowiłam wziąć na warsztat pierwsze trzy tomy, które stanowią właściwie trzy części jednej historii.
Najpierw może napiszę co nieco o fabule, żeby każdy mógł zrozumieć, dlaczego w tej recenzji po raz kolejny będę odwoływać się do Greya. To nie jest tak, że mam obsesję na punkcie tej serii i teraz każda moja recenzja będzie zawierać zdanie „to jest lepsze od Greya”. Właściwie takie zdanie mogłoby się znajdować w każdej recenzji każdej książki na świecie, bo moim zdaniem wszystko jest lepsze niż Grey, ale seria „Quantum” właściwie wymusza takie porównania, a oto dlaczego:

Natalie Bryant jako nastolatka przeżyła olbrzymią traumę na tle seksualnym, co spowodowało u niej pragnienie pozostania dziewicą do ślubu, a może nawet dłużej. Pewnego dnia jednak dosłownie wpada na największego gwiazdora Hollywood – Flynna Godfreya, który zaczyna  w niej budzić instynkty, o które wcześniej się nie podejrzewała. Natalie nie ma jednak pojęcia, że Flynn skrywa tajemnicę: jest seksualnym dominatorem, bardzo zaangażowanym w styl życia BDSM. Czy związek Natalie i Flynna ma jakiekolwiek szanse na przetrwanie?

No właśnie: BDSM, seksualna dominacja, znamy to przecież  z Greya. Jednocześnie w przedmowie do książki autorka wyraźnie pisze, że nie tylko nie inspirowała się szarą serią, ale wręcz nigdy jej nie czytała.  Moją pierwszą myślą po przeczytaniu tych słów było „taaa, jasne…”, ale w miarę lektury zaczęłam autorce bezwzględnie wierzyć, głównie dlatego, że „Quantum” jest wszystkim tym, czym Grey nie jest i nigdy nie będzie.

Przede wszystkim, w przeciwieństwie do E.L. James, M.S. Force autentycznie zrobiła research przed napisaniem swojej książki i postarała się zrozumieć na czym polega to zjawisko i o co w nim chodzi. W swoim czasie, próbując bezskutecznie pojąć co kręci ludzi w BDSM, przeczytałam kilka ciekawych artykułów psychologicznych na ten temat  (między innymi rewelacyjny artykuł o tym, dlaczego Grey to nie jest książka o BDSM tylko o toksycznym związku) i byłam zachwycona faktem, że w „Quantum” właściwie wszystko pokrywa się z psychologicznym aspektem tego nurtu. Sam motyw interakcji ofiary przemocy seksualnej z dominatorem jest niezwykle ciekawy i zajmuje dużo miejsca w powieści. Autorka podeszła do tematu rzetelnie i z dużym wyczuciem, co powoduje, że „Quantum” to nie tylko romans erotyczny, ale też zaskakująco ciekawa powieść psychologiczna.

Fanki gatunku uspokajam jednak – te seria to przede wszystkim jednak erotyk, ze wszystkimi zasadami gatunku. Mamy więc klasyczne insta-love (a nawet bardzo insta, bo bohaterowie spieszą się ze wszystkim, jakby świat miał się zaraz skończyć), jest super-mega-przystojny główny bohater, w tej serii na dokładkę gwiazdor Hollywood, jest romantycznie, jest seksownie a momentami melodramatycznie.

W odróżnieniu od Greya jednak, Flynn Godfrey to bohater, którego można autentycznie polubić. W tym wypadku BDSM nie wychodzi poza granice sypialni, Flynn nie poniewiera Natalie na każdym kroku, jak Grey Anastasią, nie przymusza jej do jedzenia i nie stalkuje jej. Wręcz przeciwnie – jest przesympatycznym, szczodrym i zabawnym facetem i gdyby nie jego upodobanie do dziwnego seksu, pewnie bym się w nim zakochała :)

Sama Natalie też jest bardzo fajną bohaterką, oczywiście z elementami Mary Sue, ale bez wywoływania odruchu wymiotnego i naprawdę da się ją polubić. Pierwsze dwa tomy serii „Pragnienie” i „Kuszenie” są naprawdę niezłe, zacinałam się dopiero na trzecim czyli „Spełnieniu”, bo tam już jest zdecydowanie więcej BDSM, które mnie nie kręci (i tu powstaje pytanie dlaczego w takim razie czytam takie książki, na które są dwie możliwe odpowiedzi: 1. Bo ostatnio trzy czwarte romansów zawiera BDSM <damn you, Grey!!!>, 2. Bo jestem literacką masochistką). Resztę serii sobie daruję, bo wiem, że są to przygody innych członków klubu Quantum, ale te pierwsze trzy są naprawdę solidnymi romansami. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego właściwie ta historia jest rozbita na trzy części, każda po 200 stron, skoro można było spokojnie zrobić dwa tomy po 300 stron.  Nie lubię takiego bezczelnego wyłudzania pieniędzy czytelnika, ale cóż zrobić, najwyraźniej ostatnio modne są trójkąty :)  Swoją drogą po raz pierwszy chyba o wiele bardziej podobają mi się polskie okładki książki niż oryginalne. 


Serię „Quantum” polecam więc przede wszystkim fankom „Greya” i mam nadzieję, że po przeczytaniu obu zrobią sobie porównanie i wyciągną odpowiednie wnioski. A M.S. Force z całego serca dziękuję, że nie czytała szarej serii i zrobiła to po swojemu i o niebo lepiej.

niedziela, 22 stycznia 2017

SIEDEM PLAG EGIPSKICH W ŁODZI – KATARZYNA BONDA „LAMPIONY’


O tę powieść pytali mnie wszyscy – rodzina, znajomi, uczniowie. Czy już czytałam? Czy dobra? Czy warto ją kupić na prezent pod choinkę? Wygląda na to, że nowa powieść Katarzyny Bondy miała naprawdę dobrą promocję, ponieważ tuż po premierze wiedzieli o jej wydaniu wszyscy, zarówno ci czytający nałogowo jak i literaccy laicy. Tymczasem ja miałam olbrzymi problem z odpowiedzią na zadawane mi na jej temat pytania i to nie tylko dlatego, że leżała u mnie w widocznym miejscu jak wyrzut sumienia, z wetkniętą w różne miejsca zakładką (przez ostatni miesiąc zaznaczoną na stu stronach od końca),  przypominając mi, że powinnam ją wreszcie przeczytać i zrecenzować, ale również dlatego, że nie mam zielonego pojęcia, czy mogę ją z czystym sumieniem polecić czy nie, ponieważ, jak zwykle w przypadku twórczości Katarzyny Bondy, również „Lampiony” wzbudziły we mnie uczucia ambiwalentne.
Najpierw krótko o fabule. W Łodzi wiele się dzieje. Tutaj płoną stare kamienice, tam islamscy terroryści detonują bomby na lokalnym lotnisku, gdzieś jeszcze ktoś podejrzanie łazi po zabytkowych kanałach. Jest jakiś szalony poeta, jest kobieta, która straciła córkę na rzecz wyznawców Allaha, jest młody, zagubiony chłopiec z problemami, jest również szajka „czyścicieli” kamienic u progu dużych pieniędzy. Są łódzcy menele, jest policja, są awangardowi artyści, studenci filmówki, a nawet jeden raper. No i jest Sasza Załuska, „zesłana” do Łodzi z Trójmiasta w celu rozwiązania tego wielkiego bałaganu. Czy uda jej się poskładać tę skomplikowaną układankę i powiązać z pozoru nic nie mające ze sobą elementy w jedną logiczną całość?

Największy problem jaki miałam z „Lampionami” to właśnie mnogość elementów fabuły. Na co dzień chwalę się fenomenalną wręcz pamięcią, ale w tym przypadku poległam na całej linii. Każdorazowe odłożenie książki na dłużej niż kilka godzin powodowało, że zapominałam kto jest kim i co jeden wątek ma wspólnego z drugim. W dodatku przez większość czasu zdawało mi się, że to się nie może jedno z drugim logicznie wiązać i w miarę jak zbliżałam się do końca powieści coraz czarniej widziałam zamknięcie fabuły jako logicznej całości. Muszę przyznać, że okazało się, że autorka miała jednak pomysł i zakończenie podsumowuje i wiąże wiele wątków. Wiele, ale nie wszystkie. Jak zwykle u Bondy, znajdujemy szereg szczegółowych scen, które są kompletnie nieprzydatne dla ogółu fabuły, postaci, których zadaniem jest chyba tylko wzbogacenie kolorytu tła. Z jednej strony ciekawie się to czyta, ale z drugiej, w tym wypadku nastąpiło u mnie zwyczajne przeładowanie wiadomościami , które wywołało zmęczenie, stres i zniechęcenie. W dodatku po przeczytaniu tej powieści nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie o czym ona właściwie była.

Z drugiej strony jako łodzianka czekałam na tę książkę z wielką niecierpliwością, bo uważałam, że mojemu miastu należy się dobry kryminał. Łódź jest zawsze ignorowana, pomijana na rzecz innych miast, podsumowywana jako miasto kiboli, meneli i brudnych kamienic. Już po przedpremierowych wypowiedziach autorki wiedziałam, że ta książka zaprezentuje zupełnie inne podejście do mojego miasta i tutaj faktycznie się nie zawiodłam. Katarzyna Bonda wykonała niesamowity wręcz research do swojej książki i gdybym nie wiedziała skąd pochodzi, przysięgłabym, że jest właśnie z Łodzi. Topograficznie jest bezbłędnie, językowo wręcz zachwyca – wszystkie „łodzizmy” znalazły się na kartach „Lampionów”, od klasyków jak „migawka” czy „krańcówka” po najnowsze hity typu „Stajnia Jednorożców”. Dla każdego łodzianina to miód na serce i fantastyczna zabawa. W dodatku autorka doskonale wyczuła specyficzny i unikalny klimat tego miasta, uczyniła je żywym, tajemniczym i interesującym, oddała mu hołd na jaki dawno już zasługiwało.
Czy w związku z tym mogę polecić tę książkę? I tak i nie. Nie mogę z czystym sercem polecić jej jako kryminału – moim zdaniem  jest na to zdecydowanie zbyt przeładowana wątkami pobocznymi i postaciami drugoplanowymi, co w rezultacie zaciera fabułę. Jako kryminał „Lampiony” są wręcz męczące. Jako część cyklu o Saszy Załuskiej też jest nieco słabo, Sasza oprócz zachwycania się osobliwym urokiem Łodzi niewiele robi jako profilerka. W pewnym momencie dochodzi nawet do kuriozalnej sceny, w której ekipa policjantów dosłownie losuje, kto może być mordercą. Wątki życia osobistego Saszy też są w tym tomie wyjątkowo nudne i irytujące i wciśnięte właściwie na siłę, a Duch robi się już tak denerwujący, że dosłownie mierziły mnie sceny z jego udziałem.


Jednocześnie autorka w posłowiu wspomina, że „Lampiony” to bardziej powieść o mieście niż klasyczny kryminał i uważam, że jeśli potraktuje się tę książkę właśnie w takiej kategorii, to jest ona niezwykła i absolutnie godna polecenia. W tej powieści główną bohaterką jest Łódź, porównana w jakimś momencie do przechodzonej diwy, niezwykła, specyficzna, piękna w swej brzydocie. Myślę, że „Lampiony” to lektura obowiązkowa dla każdego łodzianina, ale wartościowa dla każdego Polaka, jako monumentalna panorama jednego z najbardziej specyficznych miast Polski. Wrzućcie więc do tytki flaszkę gołdy,  żulik lub angielkę, zagryźcie czarnym, wykupcie migawkę, odnajdźcie krańcówkę  i ruszcie w podróż po Łodzi, oświetlonej tajemniczym i migotliwym płomieniem „Lampionów”. Miłej lektury!

piątek, 20 stycznia 2017

MIESZKO, MIESZKO MÓJ KOLEŻKO – KATARZYNA BERENIKA MISZCZUK „NOC KUPAŁY”


Powieść „Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk okazała się dla mnie jednym z największych pozytywnych zaskoczeń czytelniczych w zeszłym roku. Połączenie struktury paranormal romance ze słowiańskimi wierzeniami okazało się przepisem na niebanalną i ciekawą  książkę, dającą dużą radość czytania. Dlatego też drugi tom cyklu czyli „Noc Kupały” zamówiłam sobie w prezencie gwiazdkowym. Najtrudniejszym zadaniem okazało się dla mnie cierpliwe doczekanie  do dwudziestego czwartego grudnia, ale za to lekturę zaczęłam zaraz po zakończeniu wigilijnej wieczerzy :)

„Noc Kupały” podejmuje akcję tam, gdzie „Szeptucha” ją skończyła. Główna bohaterka, Gosława,  nadal odbywa staż u szeptuchy Baby Jagi,  od pewnego czasu wzbogacona o wiedzę, że słowiańscy bogowie naprawdę istnieją i w dodatku mają do niej bardzo poważny interes, albowiem tylko ona, jako pierwsza osoba od tysiąca lat, ma szansę na odnalezienie mitycznego kwiatu paproci, który z różnych powodów jest wszystkim dookoła potrzebny do szczęścia. W dodatku  kwiatu pragnie również Mieszko (tak, TEN Mieszko, pierwszy swego imienia, władca Polan itd. ), w którym Gosia dość konkretnie i z niejaką wzajemnością się kocha. Wiadome jest również, że wszystkie strony, które NIE dostaną kwiatu planują krwawą zemstę na biednej Gosławie…

Drugie tomy serii mają to do siebie, że zwykle są najsłabsze. Dzieje się tak ponieważ nie mają już uroku nowości i elementu zaskoczenia z pierwszej części, a autorzy rzadko decydują się na drastyczne rozwiązania, zostawiając je na końcowy tom serii. Tym razem jednak autorce udało się znaleźć dobre rozwiązanie, które sprawiło, że „Noc Kupały” czyta się równie dobrze jak „Szeptuchę”. Rozwiązaniem tym są tak zwane „flashbacki” Mieszka, czyli przebłyski jego wspomnień, przenoszące akcję w daleką przeszłość. Jako osoba zainteresowana wczesną historią Polski i dość dobrze oczytana w tym temacie, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona solidnym researchem, jaki wykonała autorka. Oczywiście, w tym wypadku mamy do czynienia z fikcyjną i alternatywną wersją historii, ale opartą na solidnych fundamentach i równie wiarygodną jak u Cherezińskiej. Moim zdaniem to właśnie wspomnienia Mieszka stanowią najbardziej atrakcyjny element fabuły powieści.

Mamy też największe przeboje z poprzedniego tomu, czyli cyniczne wstawki Baby Jagi, hipochondrię Gosi i ciekawe postacie drugoplanowe, a Mieszko jest równie seksowny i tajemniczy jak w pierwszym tomie, więc fani „Szeptuchy” nie powinni czuć się zawiedzeni jej kontynuacją. Powieść ma też mnóstwo elementów humorystycznych i tak jak pierwszy tom bawi, na przykład opisami wyznawców bogini Mokosz jako współczesnych hipisów. Jednocześnie „Noc Kupały” daje autorce możliwość opisania kilku kolejnych świąt i rytuałów związanych ze słowiańskimi wierzeniami, takich jak postrzyżyny czy tytułowa kupalnocka.  Dla mnie właśnie te opisy stanowiły jedne z najprzyjemniejszych momentów w powieści, wzbudzając we mnie nostalgię i odrobinę żalu, że te tradycje odeszły już w niepamięć. K.B. Miszczuk tak ładnie opisuje słowiańskie święta, że bez wahania zamieniłabym niektóre obecne tradycje na te dawniejsze.

Zakończenie tomu jest ciekawe, mocne i sensacyjne, sprawiając, że nie można doczekać się trzeciej i ostatniej części, która, mam nadzieję ukaże się w tym roku. „Noc Kupały” to naprawdę dobra kontynuacja, rozwijająca i wzbogacająca oryginalny i ciekawy pomysł autorki na połączenie słowiańskich wierzeń z dwudziestopierwszowieczną mentalnością. Teraz pozostaje nam tylko czekać na trzecią odsłonę przygód Gosławy i Mieszka czyli „Żercę” – oby nie za długo!

poniedziałek, 9 stycznia 2017

HOT STUFF – ALEXA RILEY ‘EVERYTHING FOR HER’ I MAŁY RANT O ROMANSACH EROTYCZNYCH

Niedługo Walentynki  i do kin wejdzie druga część “Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ekranizacji sagi (?) erotycznej, która stała się bestsellerem, a której fenomenu do dziś nie mogę zrozumieć. Wielokrotnie rozmawiając o tej książce z różnymi osobami i próbując pojąć, dlaczego stała się tak popularna, tłumaczyłam na prawo i lewo, że „Grey” to nie tylko zła literatura, ale przede wszystkim zła literatura erotyczna i naprawdę nie ma się czym podniecać. Ubóstwo języka autorki, nudne, wydumane i powtarzalne sceny pisane pod ten sam schemat, sprawiały, że mój racjonalny mózg nie dał rady wyłączyć się nawet na chwilę i wysyłał mi rozpaczliwe sygnały, że to przecież tak nie powinno wyglądać, te całe czerwone pokoje tortur, klęczenie pod drzwiami, bicze i pasy – tak się nie powinien zachowywać zakochany mężczyzna w stosunku do swojej kobiety. Właściwie przez większość lektury miotałam się między niesmakiem a irytacją i najchętniej wykorzystałabym wszystkie te zabawki z czerwonego pokoju, żeby sprać nimi głównego bohatera na kwaśne jabłko, a wydaje mi się, że nie to jest celem erotyka.

Jednocześnie mam wrażenie, że „Grey” stał się tak popularny, ponieważ była to jedna z pierwszych książek tego gatunku nie wydana pod egidą Harlequina tylko „normalnego” wydawnictwa, z elegancką okładką, która nie krzyczy z daleka „czytam badziewne porno dla kobiet!!!”, dostępna w „normalnych” księgarniach i na czytniki. Pewnie dlatego dla wielu osób było to pierwsze spotkanie z literaturą erotyczną i przez brak porównania ta powieść uznana została za dobrą. Jedynym pozytywnym aspektem fenomenu „Greya” jest, moim zdaniem, otwarcie się rynku na romanse erotyczne. Co prawda większość tego potencjału została zmarnowana na przykład na ciągnącego się w nieskończoność „Crossa” (tak nudnego i schematycznego, że wymiękłam w połowie pierwszego tomu), ale dzięki temu można było przeczytać  w Polsce na przykład „Real” Katy Evans, jeden z lepszych romansów w tym gatunku, jaki czytałam. Katy Evans w ogóle chyba się nieźle u nas przyjęła, bo ostatnio widziałam mnóstwo recenzji jej powieści „Manwhore” (mnie osobiście dwa pierwsze tomy tej serii nie zachwyciły, ale trzeci bardzo mi się podobał, o dziwo z powodu mniejszej ilości scen erotycznych, ale za to dzięki lepszej fabule). Jest więc nadzieja na to, że polski rynek wydawniczy będzie oferował coraz szerszy zakres tego typu literatury.

Początek 2017 roku przyniósł jednak na rynku romansów erotycznych prawdziwą petardę. Jest to powieść „Everything for Her” autorstwa Alexy Riley.  Alexa Riley to dwie przyjaciółki, które wspólnie piszą bardzo krótkie książeczki dla bardzo niegrzecznych dziewczynek. Takie książki nazywa się po angielsku „smut” czyli „świństewka” i mają tylko jedno zadanie – rozpalić wyobraźnię i podniecić czytelniczki (nie czarujmy się, książki typu „smut” w 99% czytają kobiety). Autorki  wyrobiły sobie swoje ulubione schematy, które dostarczały zadowolenia wszystkim fankom, ale ewidentnie postanowiły rozwinąć skrzydła i zdecydowały się wreszcie na napisanie powieści pełnej długości. Moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę, bo zaowocował świetnym erotykiem, od którego po prostu nie można się oderwać.
Fabuła jest dość prosta, jak zwykle w przypadku tego typu powieści. Miles po raz pierwszy ujrzał Mallory, gdy ona miała lat siedemnaście a on dwadzieścia dwa  i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Właściwie „zakochał” to trochę zbyt słabe słowo, należałoby napisać, że dostał na jej punkcie prawdziwej obsesji. Stwierdził jednak, że Mallory jest na tym etapie nieco zbyt młoda, więc postanowił na nią poczekać. Jednocześnie, jako bogaty i wpływowy człowiek postanowił zbudować dla Mallory ścieżkę, która  w ciągu kilku lat prostą drogą doprowadzi ją do niego. Mallory, oczywiście, nie ma zielonego pojęcia, że jej stypendium na uniwersytecie Yale a potem staż w prestiżowej korporacji Osbourne Corporation to wszystko sprawka Milesa. Sytuacja nabiera tempa, kiedy po ukończeniu studiów dwudziestodwuletnia Mallory przybywa do Nowego Jorku i w barze poznaje przystojnego i tajemniczego mężczyznę, którego przezywa Oz. Oz od początku wydaje się mocno nią zauroczony, jednak intensywność jego uczuć nieco przeraża Mallory, która nie ma właściwie żadnego doświadczenia w sprawach męsko-damskich. Co stanie się, kiedy wyjdzie na jaw, że Oz to Miles, który już od pięciu lat plecie skomplikowaną sieć intryg by schwytać w nią niczego nieświadomą Mallory?

„Everything for Her” ma wszystkie elementy, które, moim zdaniem, powinien mieć dobry romans erotyczny. Przede wszystkim insta-love, które akurat jest specjalnością Alexy Riley i bardzo dobrze im wychodzi. W odróżnieniu od innych powieści z tym wątkiem (przede wszystkim nieszczęsnego „Greya”), w tym wypadku nie miałam problemu z uwierzeniem, że Miles autentycznie oszalał na punkcie Mallory od pierwszego wejrzenia. Może dlatego, że Oz nie jest jakimś sztampowym playboyem, który zaliczył już pół miasta i nagle doznał objawienia i całkowicie się zmienił. Wręcz przeciwnie, Oz od początku jest specyficzny i konsekwentny i dzięki temu wiarygodny.  Cała intryga ze stopniowym osaczaniem Mallory ma za zadanie być seksowna i podniecająca i dokładnie taka jest. W odróżnieniu od „Greya”, nie miałam tu uczucia, że bohaterka jest uwikłana w chory związek, z którego powinna jak najszybciej uciec. Miles ma dobre powody, żeby zachowywać się w stosunku do Mallory w sposób taki a nie inny i wyłączając analityczną część mózgu zaledwie odrobinę (a przy tego typu literaturze analiza nie jest wskazana) jesteśmy w stanie cieszyć się fabułą i rozwijającą się historią.
Poza tym jeden z głównych aspektów tej powieści jest jednocześnie jednym z największych jej atutów. Mowa o scenach erotycznych, które są naprawdę dobrze rozpisane. Autorki nie bawią się w jakieś specjalne udziwnienia, BDSM, gadżety i zabawki, nie ma też idiotycznych pseudo-poetyckich porównań typu „jego rycerz szturmował jej wieżę”, są za to mocne, gorące i odważne sceny, które podnoszą ciśnienie i wywołują na twarzach czytelniczek rumieńce. Mimo, że w książce jest ich bardzo dużo (ale w końcu to erotyk),nie są nudne i powtarzalne. Swoją drogą, nie polecam czytania tej książki w miejscach publicznych, bo jest mocno nieprzyzwoita i otoczenie może się domyślić po naszych reakcjach, że czytamy coś niegrzecznego :)

Minusem powieści jest, moim zdaniem, rozwiązanie kwestii ojca Milesa. Mogło być dużo ciekawiej i bardziej dramatycznie, ale autorki wolały się skupić na seksie i w sumie im się nie dziwię. Nie uniknęły też pewnych złych nawyków z poprzednich nowelek (nie mogę zdradzić jakich bez spojlerowania), ale i tak styl został zdecydowanie wygładzony i ulepszony. Jednocześnie cieszy mnie, że to nie jest cała saga. Wreszcie fabuła została upchnięta w jednej książce, a nie sztucznie rozdmuchana, żeby wypocić z tego dwa lub trzy tomy. Kolejny tom z tej serii będzie już dotyczył zupełnie innych bohaterów.

Oczywistym jest, że „Everything for Her” nie jest książką najwyższych lotów, ale nie jest to typ literatury, która aspiruje do takich poziomów. Ten typ powieści to tak zwane „guilty pleasure”, czyli coś, co sprawia nam frajdę, ale niespecjalnie chcemy się tym chwalić, ponieważ nie jest to zbyt ambitne. Jednocześnie, książka jest wciągająca, romantyczna i bardzo seksowna – idealna by zarwać dla niej noc i chcieć zamienić się miejscami z główną bohaterką.

„Everything for Her” nie jest jeszcze, niestety dostępne na polskim rynku, ale podejrzewam, że powinno niedługo się na mim ukazać, zapewne pod tytułem „Dla niej wszystko”. W międzyczasie polecam tę powieść wszystkim miłośniczkom ognistych romansów władających językiem angielskim i (najlepiej) posiadających czytnik ebooków. Książka idealna na zimowe noce – rozgrzewa lepiej niż koc elektryczny i grzane wino!