niedziela, 20 listopada 2016

KRWAWA SYMFONIA - REMIGIUSZ MRÓZ „BEHAWIORYSTA”



W ostatniej recenzji dotyczącej twórczości Remigiusza Mroza wspomniałam, że nie znoszę tego autora, ponieważ swoimi niesamowitymi sukcesami wzbudza on u mnie (i chyba u każdego) poczucie klęski. Patrząc na rząd bestsellerów Mroza kończą mi się wymówki, dlaczego jeszcze nie zdążyłam napisać i wydać własnej powieści, co stanowi od lat moje wielkie marzenie. Mam wrażenie, że jeśli mi się to kiedyś uda to tylko na złość Mrozowi :)

Teraz jednak dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą siły nadprzyrodzone. Remigiusz Mróz albo jest wampirem albo podpisał pakt z diabłem, bo przecież normalny człowiek nie da rady produkować książek w takim tempie! I to nie byle jakich książek, tylko jednych z najlepszych kryminałów na polskim rynku wydawniczym. Okazuje się, że Mróz pisze nie tylko coraz szybciej, ale w dodatku coraz lepiej.

Na jego ostatnią książkę (a w chwili pisania tej recenzji chyba przedostatnią, bo cóż to jest dla Mroza wydawać dwie powieści miesięcznie) czekałam z wyjątkowym utęsknieniem, zachęcona ciekawym tytułem i świetną, minimalistyczną okładką (która, jak się okazuje w trakcie czytania, ma wiele wspólnego z treścią). Od dawna interesuje mnie behawioryzm i jego rola w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. Niedawno czytałam rewelacyjny kryminał Małgorzaty Łatki „Kamfora”, w którym  specjalistka od mowy ciała pomaga policji ująć seryjnego mordercę. „Behawiorysta” porusza poniekąd podobne kwestie.

Bohaterem „Behawiorysty” jest Gerard Edling – były prokurator i najwybitniejszy chyba behawiorysta w Polsce, specjalista od komunikatów niewerbalnych. Oczywiście, jak to u Mroza, nasz bohater jest na bakier z władzami i kolegami po fachu. W momencie rozpoczęcia powieści Gerard jest już BYŁYM prokuratorem, zwolnionym dyscyplinarnie, okrytym niesławą i szczerze znienawidzonym przez wszystkich dookoła (łącznie, zdaje się, z własną żoną i synem). Kiedy jednak zamachowiec zajmuje przedszkole w Opolu, rozpoczynając dziwaczny i niezrozumiały „koncert krwi”, który opiera się na niewyobrażalnym wręcz bestialstwie i niemoralnych wyborach, zrozpaczona policja w postaci byłej podopiecznej Edlinga zwraca się do niego z prośbą o pomoc. Wkrótce Behawiorysta zostaje wciągnięty w skomplikowaną i koszmarną grę psychopaty, której finału nie da się przewidzieć.

Akcja powieści jest po prostu niesamowita. Zawsze szanowałam Remigiusza Mroza za odważnie, często brutalne rozwiązania, ale teraz autor przeszedł samego siebie. Trup się ściele gęsto i to w tak wymyślny sposób, że czasami po prostu brakuje tchu. Książkę czytałam w takim tempie i napięciu, jakbym oglądała dobry, wysokobudżetowy amerykański thriller. Akcja goni akcję, napięcie sięga zenitu, a za każdym razem, kiedy myślałam „no nie, nie odważysz się tego napisać!” Mróz się odważał i to w dodatku w sposób, który przerastał moje najśmielsze oczekiwania.

W dodatku, w przeciwieństwie do lekko obrzydliwego dla mnie komisarza Forsta z tatrzańskiej trylogii Mroza, Gerard Edling okazał się rewelacyjną postacią. Rzadko udaje się pisarzowi wykreować tak niesamowicie oryginalnego i charakterystycznego bohatera. Edlinga mogłabym spokojnie postawić w jednym rzędzie z Sherlockiem Holmesem, czy doktorem Housem. Jego geniusz zawodowy miesza się bowiem z szalenie charakterystycznym sposobem bycia, który jest konsekwentny do ostatniego szczegółu. Edling jest dżentelmenem w każdym calu, porządny do przesady, nieskazitelnie wychowany i przywiązujący niezwykłą wagę do zasad savoir vivre’u, nawet w samym środku koszmarnego śledztwa nie spuszcza z tonu nawet na sekundę.

To właśnie świetnie wykreowany główny bohater w połączeniu z szybką i pełną napięcia akcją, czyni z „Behawiorysty”, moim zdaniem, thriller idealny. Jestem może odrobinkę rozczarowana zakończeniem, które ma dla mnie za dużo podobieństw w trylogią tatrzańską, ale z drugiej strony świetnie pasuje do dramatycznej akcji powieści. Mimo wszystko mam nadzieję, że Gerard Edling powróci jeszcze w innej powieści Remigiusza Mroza, ponieważ jest to zbyt dobra postać, żeby ją tak marnować na jedną książkę :)

Na koniec zostawię sobie jeden wyraźny zgrzyt. Jak już wspominałam na początku tej recenzji, wyjątkowo podoba mi się okładka książki – ponura, minimalistyczna, symboliczna. Dlatego tym bardziej razi mnie blurb od Tess Gerritsen na samym środku, tuż pod tytułem. Dla każdego kto trochę orientuje się w rynku wydawniczym jest jasne, że te „celebryckie” blurby rzadko są zgodne z prawdą i powstają wyłącznie na potrzeby marketingu, tym razem jednak marketingowcy dość konkretnie przegięli, bo niby w jaki sposób Tess Gerritsen miałaby przeczytać „Behawiorystę”, żeby móc go tak entuzjastycznie polecać z okładkowego blurba? W jakim języku przyswajała tę powieść? Książka ledwie schodzi z prasy drukarskiej, a ja mam wierzyć, że równolegle powstało angielskie tłumaczenie specjalnie po to, żeby pani Gerritsen mogła sobie na nie w wolnej chwili rzucić okiem i się zachwycić? Bzdura i to bzdura ewidentna, równie subtelna jak product placement w „Klanie”. Wydaje mi się, że „Behawiorysta” to książka tak dobra, że broni się sama, bez takich manewrów.


I to by było na tyle jeśli chodzi o krytykę, ponieważ, moim zdaniem „Behawiorysta” to absolutnie najlepsza książka Remigiusza Mroza i prawdziwa jazda bez trzymanki. Polecam ją wszystkim fanom mocnych thrillerów – nie będziecie w stanie jej odłożyć, póki nie wybrzmią ostatnie takty „koncertu krwi”.

niedziela, 13 listopada 2016

NIEWINNI WINNI – AŁBENA GRABOWSKA „STULECIE WINNYCH”

Pozory jednak często mylą. Przez pewien czas na Facebooku widziałam odnośniki do recenzji „Stulecia winnych”, ale w nie nie klikałam, ponieważ byłam przekonana, że jest to książka o ofiarach zbrodni wojennych. Z okładki ponuro i oskarżycielsko patrzyły na mnie dwie wytrzeszczone baby umalowane a la upiór, no i ten tytuł… „Stulecie Winnych” – winnych czego? Pewnie jakiś straszliwych zbrodni na tych upiornych kobietach. I jeszcze podtytuł „Ci, którzy przeżyli” – a więc jak nic wspomnienia z obozów zagłady. Dziękuję, postoję, myślałam i nie klikałam w recenzję, bo nie miałam ochoty czytać o ofiarach wojny. W końcu jednak przy kolejnym linku do recenzji uderzyły mnie słowa „saga rodzinna”i nagle wszystko się zmieniło. Słowo saga działa na mnie jak magiczne zaklęcie i od razu wzbudza we mnie żądzę nie tylko czytania, ale też posiadania na własność CAŁEJ sagi. Do dzisiaj pamiętam koszmar sprzed ponad roku, kiedy natknęłam się przypadkiem na pierwszy tom „Cukierni pod amorem” a potem w rozpaczliwym szale szukałam kolejnych, kupując je w rozpaczy po cenach okładkowych (hańba!!!). Dlatego, kiedy w końcu zebrałam się i przeczytałam entuzjastyczną recenzję „Winnych” na jednym z blogów (i jak tu nie wierzyć w głęboki sens istnienia blogów książkowych?) od razu kupiłam sobie pełen zestaw spakowany w urocze pudełko. I błogosławię tę chwilę do dziś, bo sagę łyknęłam w 4 dni i zaoszczędziłam sobie latania z obłędem w oczach po księgarniach w poszukiwaniu kolejnych tomów.

Do rzeczy. „Stulecie Winnych” to nie jest opowieść o ofiarach wojny i ich oprawcach, chociaż wojna odgrywa w tej powieści kluczową rolę. A właściwie dwie wojny i to nie byle jakie, bo światowe. Nie da się jednak napisać sagi polskiego rodu obejmującej okres stu lat i nie pisać o wojnach. Wbrew pozorom tajemniczy „Winni” z tytułu to nie nazistowscy kaci, tylko nazwisko mieszkającej na podwarszawskiej wsi polskiej rodziny, której losy śledzimy. Zaczyna się z przytupem. W 1914 roku rodzą się bliźniaczki Maria i Anna, przy czym ta ostatnia z wielkimi komplikacjami i właściwie cudem uratowana od śmierci, która zamiast noworodka zabiera jej matkę. Wkrótce okazuje się jednak, że hardkorowy poród to dopiero początek przygód małej Ani, która okazuje się osobą absolutnie niezwykłą, obdarzoną szóstym zmysłem. „Stulecie Winnych” to opowieść osnuta właśnie wokół losów Anny Winnej oraz jej rodziców, dziadków, kuzynów, a potem potomków, w tym kolejnych par bliźniaczek w następnych pokoleniach. Saga ukazuje burzliwe losy rodziny polskich patriotów na tle dziejowego zamętu jaki zafundował nam wiek XX. Pierwsza Wojna Światowa, Druga Wojna Światowa, koszmarny okres powstawania PRL, Solidarność, a wreszcie zmiana ustroju i rodząca się epoka polskiego kapitalizmu – wszystkie te wydarzenia mocno zmieniają losy Winnych, którzy aktywnie biorą udział we wszystkich istotnych wydarzeniach i przemianach. Nie jest to jednakże powieść wyłącznie o walce i patriotyzmie, ale przede wszystkim opowieść o zwykłych ludziach, o jednej rodzinie, której codzienne życie upływa w tych skomplikowanych czasach. Narodziny i śmierć. Rozstania i powroty. Miłość i nienawiść. Szczęście i rozpacz. Wszystko to staje się udziałem Winnych.

Ałbena Grabowska snuje swoją opowieść w taki sposób, że po prostu nie da się od niej oderwać. Zanim się człowiek zorientuje, już jest sto stron dalej. Winni okazują się tak fascynujący, a ich burzliwe losy tak ciekawe, że natychmiast się w nich zakochujemy i razem z nimi przeżywamy wzloty i upadki. Wielokrotnie płakałam w trakcie tej lektury, kiedy umierał, któryś z bohaterów (a w ciągu stu lat, które obejmuje akcja powieści jednak trochę tych zgonów było). Postać Anny jest wręcz cudownie wykreowana, a dzięki swoim ponadnaturalnym zdolnościom staje się rewelacyjną osią wydarzeń. Saga napisana jest eleganckim ale zwyczajnym językiem i tacy są również jej bohaterowie – jednocześnie zwyczajni i całkowicie niezwykli. Obok bohaterów fikcyjnych pojawiają się również autentyczne postacie historyczne, co dodatkowo dodaje smaczku lekturze. Poza tym autorce nie brakuje pomysłów, w żadnym z trzech tomów nie ma dłużyzn, wszystkie czyta się z taką samą przyjemnością.

Dodatkowym atutem jest dla mnie fakt, że Ałbena Grabowska dość konkretnie rozprawia się z epoką PRL. Mam wrażenie, że większość źródeł trochę (a nawet bardzo) tę epokę wybiela, bo przecież wojna się skończyła, więc już nie było tak źle. Ten socjalizm może nie najfajniejszy, ale przynajmniej nie ma już Hitlera, więc zawsze to lepiej. Bohaterowie Grabowskiej mają na ten temat inne zdanie i to właśnie w ostatnim tomie wyraźnie widać ich rozgoryczenie jako patriotów tym, co się stało z naszym krajem po wojnie. Winni przeżywają zawód, są sfrustrowani i nie potrafią się odnaleźć w tej zakłamanej rzeczywistości, bo przecież „nie o takę Polskę…”. Ich losy w powojennej rzeczywistości okazują się równie skomplikowane jak za okupacji i dla mnie jest to jeden z najlepszych punktów tej sagi.


„Stulecie Winnych” polecam wszystkim, którzy lubią dobre historie oparte nie na skomplikowanych scenariuszach i efektach specjalnych, ale na losach zwykłych ludzi. Uprzedzam jednak lojalnie, że warto się zaopatrzyć w zapas wolnego czasu, bo od sagi ciężko się oderwać i kończymy czytając trzy książki jedna za drugą. Na szczęście za chwilę Święta i dużo wolnych dni przed nami. Zachęcam do spędzenia ich w towarzystwie rodziny Winnych.