Zastanawiam się, czy nie powinnam
zmienić nazwy bloga na „Wredne Recenzje” czy coś w tym stylu, bo ostatnio co
mnie podrywa do napisania recenzji, to mi się w niej konkretnie ulewa. To nie jest
tak, że czytam wyłącznie złe książki (nie jestem Pawłem Opydo ;)), ale jakoś
właśnie przy tych złych dopada mnie największa wena twórcza. Na swoje
usprawiedliwienie mam tylko to, że książki kupuję za własne, ciężką pracą
zarobione pieniądze, więc wychodzę nie tylko z pozycji czytelnika, ale również
klienta, który skusił się na reklamowany produkt, zapłacił za niego i albo mu
się ta inwestycja opłaciła, albo nie. W przypadku powieści Doroty Gąsiorowskiej
czuję się zwyczajnie nabrana na sprytną promocję.
Jeśli chodzi o tę autorkę, to
miałam ochotę skusić się już na jej poprzednią powieść „Antykwariat spełnionych
marzeń”. Magiczne słowo „antykwariat” w tytule, śliczna okładka i zachęcający
opis, że powieść traktować będzie o jakiejś tajemniczej książce, która ma moc
zmieniana życia jej kolejnych czytelników sprawiły, że byłam o krok od
wrzucenia jej do wirtualnego koszyka jednej z księgarni internetowych. Z uwagi
jednak na fakt, że właśnie wtedy „przejechałam się” na dwóch powieściach, które
miały coś wspólnego ze światem pisarstwa i książek w treści, postanowiłam
chwilę się wstrzymać z kupnem. Potem poczytałam recenzje, w których powtarzały
się te same zarzuty – że za mało miejsca jest poświęcone na antykwariat, że tej
„magicznej” książki jest jak na lekarstwo, a większość fabuły wypełniona jest
wątkami pobocznymi, więc dałam sobie spokój.
Kiedy jednak wyszła najnowsza
powieść Doroty Gąsiorowskiej „Melodia zapomnianych miłości”, znów z przepiękną
okładką i jeszcze bardziej zachęcającym opisem, tym razem nie zapanowałam nad
sobą i kupiłam ją. Być może dlatego, że niedawno skończyłam nieoczekiwanie
przyjemne i dobrze napisane romansidło Krystyny Mirek o hrabim Canterdorf i
nieco odzyskałam wiarę w polską powieść „kobiecą”. Tym razem jednak okazało
się, że mogę spokojnie powtórzyć wszystkie zarzuty recenzentów „Antykwariatu…”,
bo Gąsiorowska popełnia dokładnie te same błędy w „Melodiach…”.
Opis na okładce jest super: młoda
nauczycielka gry na skrzypcach przyjmuje niezwykłą propozycję wakacyjnej pracy,
która ma pomóc uratować jej rodzinę od bankructwa. Bianka wyrusza więc do
Kazimierza, by za pomocą swojego talentu muzycznego nawiązać kontakt z
niewidomym Samem. Stary dworek, w którym mieszkają jej pracodawcy kryje w sobie
wiele tajemnic, które mogą mieć coś wspólnego z rodziną Bianki. Brzmi ciekawie,
prawda? Jest tu kilka elementów, które przyciągnęły moją uwagę jak magnes.
Przede wszystkim niewidomy bohater. Nałogowo czytam książki z niepełnosprawnymi
postaciami, sama nie wiem dlaczego, jest to dla mnie po prostu niezwykle
fascynujący temat i uwielbiam sprawdzać, jak podchodzą do niego różni autorzy.
Poza tym stary dom pełen tajemnic, rodzinne sekrety i główna bohaterka, która
jest artystką – wszystkie te tematy są dla mnie atrakcyjne i interesujące i
razem powinny się składać na rewelacyjną lekturę. Co więc dostałam? Stek bzdur.
Przede wszystkim główna bohaterka
jest tak beznadziejnie nierealistyczna, że to przekracza wszelkie pojęcie.
Bianka ma chyba 30 lat (wnioskuję to z jednego zdania w środku powieści, bo autorka nie przejmuje się
takimi pierdołami jak porządne wprowadzenie i opisanie bohaterów), a zachowuje
się (i jest traktowana przez wszystkich) jakby miała mniej więcej 16. Mieszka z
ojcem, do którego zwraca się „tatku” a on do niej „chochliku” i których związek
jest tak idiotycznie przesłodzony, że zęby cierpną. Generalnie tatuś i córeczka
popijają razem kakao i mają potworny problem, żeby się rozstać na dwa miesiące.
Bianka zdaje się unosić w jakimś błogim niebycie, razem ze swoim tatusiem.
Faceci ją nie obchodzą. O wyprowadzce nawet nie myśli. Życie jej nie dotyka. Niby ma te problemy
finansowe, ale jakoś tak niepoważnie i w tle, tak, żeby nie przeszkadzały jej w
bujaniu w obłokach.
Bianka dostaje jakąś dziwaczną
propozycję pracy od tajemniczej i niesympatycznej Klary. Ma przyjechać do
Kazimierza i…coś zrobić. I właśnie to jest najsłabszy punkt powieści. Właściwie
nie wiadomo, po co Bianka przyjeżdża do Kazimierza. Z opisu na okładce
wywnioskowałam, że miała terapeutycznie grać na skrzypcach niewidomemu. Tymczasem
cała jej „praca” sprowadza się do przynoszenia mu tacy z jedzeniem, czego
zresztą usiłuje unikać jak ognia. Na skrzypcach gra raz, późnym wieczorem i we
własnym pokoju. Przez resztę czasu Bianka je posiłki razem z niesympatyczną
Klarą i jej kamerdynerem (What? Why?), tudzież z o wiele bardziej sympatyczną
gosposią Martą, popija kawkę, herbatkę i winko oraz szwenda się po okolicy. Ze
swoim podopiecznym spędza minimalną ilość czasu, w ciągu którego zachowuje się
jak dziewiętnastowieczna cnotka-niewydymka. Ta cała tajemnicza „praca” to tak
naprawdę jakieś dziwaczne wczasy pod gruszą. Bianka centralnie nie ma ŻADNYCH
obowiązków i jeszcze ma za to dostać kupę forsy. A z całej istoty tej „pracy”
robi się wielką tajemnicę, która nie ma kompletnie sensu. Autorka wydaje mi się
w tym momencie równie oderwana od
rzeczywistości, co jej bohaterka, bo nikt nigdy chyba nikomu nie zaoferował
równie idiotycznej „pracy”.
Trzy czwarte powieści zajmują
wątki poboczne, czyli postacie Marty, jej córki Gosi, miejscowego pijaczka
Rysia i jego babki Serafiny. To właśnie z tymi ludźmi Bianka spędza większość
swojego czasu i to o nich jest ta książka. Na końcu mamy rozwiązanie rodzinnej
tajemnicy, które jest mega przekombinowane, infantylne i dość mocno bez sensu.
Zostaje jeszcze postać Sama, na
którą najbardziej liczyłam. Niestety, Sam jest tak drewniany i nierealistyczny
jak cała ta książka, a może nawet bardziej. Jego motywacje są kompletnie
pozbawione sensu, jego zachowanie nie przystoi dorosłemu mężczyźnie, a sama
jego postać jest tak konsekwentnie zmarginalizowana, że prawie go w tej książce
nie ma. W tym, co robi Sam nie ma krzty logiki od początku, do samiutkiego
końca.
Tak więc „Melodia zapomnianych
miłości” jest nie wiadomo czym. Nie jest to romans, chociaż niby ma nim być
(główni bohaterowie przebywają razem przez mniej więcej 30 stron na 460), nie
jest to saga rodzinna, chociaż niby ma nią być….właściwie mam wrażenie, że jest
to powieść o potrzebie przykrywania studni deskami (to jest wątek, który
przewija się najczęściej, bo tym głównie zajmuje się Serafina – nieoczekiwanie
jedna z najważniejszych i najbardziej eksponowanych postaci w tej książce). A
na końcu, niczym wisienkę na torcie, dostajemy jeszcze kompletnie bezsensowny
epilog.
Zastanawiam się, do kogo mam mieć
pretensje, że książka nie spełniła moich oczekiwań. Z uwagi na fakt, że jest to
już druga powieść pani Gąsiorowskiej, której treść znacząco rozmija się z
opisem na okładce, mam wrażenie, że głównie zawinili spece od marketingu w
wydawnictwie, którzy te opisy układają. W tym wypadku produkt nie odpowiada
opakowaniu a reklama kłamie. A ja, jako konsument, jestem zła bo wyrzuciłam pieniądze w błoto.