niedziela, 23 lipca 2017

FAŁSZYWA NUTA – DOROTA GĄSIOROWSKA „MELODIA ZAPOMNIANYCH MIŁOŚCI”

Zastanawiam się, czy nie powinnam zmienić nazwy bloga na „Wredne Recenzje” czy coś w tym stylu, bo ostatnio co mnie podrywa do napisania recenzji, to mi się w niej konkretnie ulewa. To nie jest tak, że czytam wyłącznie złe książki (nie jestem Pawłem Opydo ;)), ale jakoś właśnie przy tych złych dopada mnie największa wena twórcza. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że książki kupuję za własne, ciężką pracą zarobione pieniądze, więc wychodzę nie tylko z pozycji czytelnika, ale również klienta, który skusił się na reklamowany produkt, zapłacił za niego i albo mu się ta inwestycja opłaciła, albo nie. W przypadku powieści Doroty Gąsiorowskiej czuję się zwyczajnie nabrana na sprytną promocję.
Jeśli chodzi o tę autorkę, to miałam ochotę skusić się już na jej poprzednią powieść „Antykwariat spełnionych marzeń”. Magiczne słowo „antykwariat” w tytule, śliczna okładka i zachęcający opis, że powieść traktować będzie o jakiejś tajemniczej książce, która ma moc zmieniana życia jej kolejnych czytelników sprawiły, że byłam o krok od wrzucenia jej do wirtualnego koszyka jednej z księgarni internetowych. Z uwagi jednak na fakt, że właśnie wtedy „przejechałam się” na dwóch powieściach, które miały coś wspólnego ze światem pisarstwa i książek w treści, postanowiłam chwilę się wstrzymać z kupnem. Potem poczytałam recenzje, w których powtarzały się te same zarzuty – że za mało miejsca jest poświęcone na antykwariat, że tej „magicznej” książki jest jak na lekarstwo, a większość fabuły wypełniona jest wątkami pobocznymi, więc dałam sobie spokój.
Kiedy jednak wyszła najnowsza powieść Doroty Gąsiorowskiej „Melodia zapomnianych miłości”, znów z przepiękną okładką i jeszcze bardziej zachęcającym opisem, tym razem nie zapanowałam nad sobą i kupiłam ją. Być może dlatego, że niedawno skończyłam nieoczekiwanie przyjemne i dobrze napisane romansidło Krystyny Mirek o hrabim Canterdorf i nieco odzyskałam wiarę w polską powieść „kobiecą”. Tym razem jednak okazało się, że mogę spokojnie powtórzyć wszystkie zarzuty recenzentów „Antykwariatu…”, bo Gąsiorowska popełnia dokładnie te same błędy w „Melodiach…”.
Opis na okładce jest super: młoda nauczycielka gry na skrzypcach przyjmuje niezwykłą propozycję wakacyjnej pracy, która ma pomóc uratować jej rodzinę od bankructwa. Bianka wyrusza więc do Kazimierza, by za pomocą swojego talentu muzycznego nawiązać kontakt z niewidomym Samem. Stary dworek, w którym mieszkają jej pracodawcy kryje w sobie wiele tajemnic, które mogą mieć coś wspólnego z rodziną Bianki. Brzmi ciekawie, prawda? Jest tu kilka elementów, które przyciągnęły moją uwagę jak magnes. Przede wszystkim niewidomy bohater. Nałogowo czytam książki z niepełnosprawnymi postaciami, sama nie wiem dlaczego, jest to dla mnie po prostu niezwykle fascynujący temat i uwielbiam sprawdzać, jak podchodzą do niego różni autorzy. Poza tym stary dom pełen tajemnic, rodzinne sekrety i główna bohaterka, która jest artystką – wszystkie te tematy są dla mnie atrakcyjne i interesujące i razem powinny się składać na rewelacyjną lekturę. Co więc dostałam? Stek bzdur.
Przede wszystkim główna bohaterka jest tak beznadziejnie nierealistyczna, że to przekracza wszelkie pojęcie. Bianka ma chyba 30 lat (wnioskuję to z jednego zdania w  środku powieści, bo autorka nie przejmuje się takimi pierdołami jak porządne wprowadzenie i opisanie bohaterów), a zachowuje się (i jest traktowana przez wszystkich) jakby miała mniej więcej 16. Mieszka z ojcem, do którego zwraca się „tatku” a on do niej „chochliku” i których związek jest tak idiotycznie przesłodzony, że zęby cierpną. Generalnie tatuś i córeczka popijają razem kakao i mają potworny problem, żeby się rozstać na dwa miesiące. Bianka zdaje się unosić w jakimś błogim niebycie, razem ze swoim tatusiem. Faceci ją nie obchodzą. O wyprowadzce nawet nie myśli.  Życie jej nie dotyka. Niby ma te problemy finansowe, ale jakoś tak niepoważnie i w tle, tak, żeby nie przeszkadzały jej w bujaniu w obłokach.
Bianka dostaje jakąś dziwaczną propozycję pracy od tajemniczej i niesympatycznej Klary. Ma przyjechać do Kazimierza i…coś zrobić. I właśnie to jest najsłabszy punkt powieści. Właściwie nie wiadomo, po co Bianka przyjeżdża do Kazimierza. Z opisu na okładce wywnioskowałam, że miała terapeutycznie grać na skrzypcach niewidomemu. Tymczasem cała jej „praca” sprowadza się do przynoszenia mu tacy z jedzeniem, czego zresztą usiłuje unikać jak ognia. Na skrzypcach gra raz, późnym wieczorem i we własnym pokoju. Przez resztę czasu Bianka je posiłki razem z niesympatyczną Klarą i jej kamerdynerem (What? Why?), tudzież z o wiele bardziej sympatyczną gosposią Martą, popija kawkę, herbatkę i winko oraz szwenda się po okolicy. Ze swoim podopiecznym spędza minimalną ilość czasu, w ciągu którego zachowuje się jak dziewiętnastowieczna cnotka-niewydymka. Ta cała tajemnicza „praca” to tak naprawdę jakieś dziwaczne wczasy pod gruszą. Bianka centralnie nie ma ŻADNYCH obowiązków i jeszcze ma za to dostać kupę forsy. A z całej istoty tej „pracy” robi się wielką tajemnicę, która nie ma kompletnie sensu. Autorka wydaje mi się w tym momencie równie oderwana  od rzeczywistości, co jej bohaterka, bo nikt nigdy chyba nikomu nie zaoferował równie idiotycznej „pracy”.
Trzy czwarte powieści zajmują wątki poboczne, czyli postacie Marty, jej córki Gosi, miejscowego pijaczka Rysia i jego babki Serafiny. To właśnie z tymi ludźmi Bianka spędza większość swojego czasu i to o nich jest ta książka. Na końcu mamy rozwiązanie rodzinnej tajemnicy, które jest mega przekombinowane, infantylne i dość mocno bez sensu.
Zostaje jeszcze postać Sama, na którą najbardziej liczyłam. Niestety, Sam jest tak drewniany i nierealistyczny jak cała ta książka, a może nawet bardziej. Jego motywacje są kompletnie pozbawione sensu, jego zachowanie nie przystoi dorosłemu mężczyźnie, a sama jego postać jest tak konsekwentnie zmarginalizowana, że prawie go w tej książce nie ma. W tym, co robi Sam nie ma krzty logiki od początku, do samiutkiego końca.
Tak więc „Melodia zapomnianych miłości” jest nie wiadomo czym. Nie jest to romans, chociaż niby ma nim być (główni bohaterowie przebywają razem przez mniej więcej 30 stron na 460), nie jest to saga rodzinna, chociaż niby ma nią być….właściwie mam wrażenie, że jest to powieść o potrzebie przykrywania studni deskami (to jest wątek, który przewija się najczęściej, bo tym głównie zajmuje się Serafina – nieoczekiwanie jedna z najważniejszych i najbardziej eksponowanych postaci w tej książce). A na końcu, niczym wisienkę na torcie, dostajemy jeszcze kompletnie bezsensowny epilog.

Zastanawiam się, do kogo mam mieć pretensje, że książka nie spełniła moich oczekiwań. Z uwagi na fakt, że jest to już druga powieść pani Gąsiorowskiej, której treść znacząco rozmija się z opisem na okładce, mam wrażenie, że głównie zawinili spece od marketingu w wydawnictwie, którzy te opisy układają. W tym wypadku produkt nie odpowiada opakowaniu a reklama kłamie. A ja, jako konsument, jestem zła  bo wyrzuciłam pieniądze w błoto.