niedziela, 26 lutego 2017

NIE WYMIENIAJ IMIENIA JANE AUSTEN NADAREMNO – MAGDALENA KNEDLER „PAN DARCY NIE ŻYJE”

Jest prawdą powszechnie znaną, że mam absolutnego fioła na punkcie Jane Austen. Zakochałam się w jej twórczości w chwili gdy jako nastolatka po raz pierwszy sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie”. Od tego czasu Jane Austen towarzyszy mi stale: pisałam na jej temat zarówno pracę licencjacką, jak i magisterską, na ścianie w gabinecie mam jej portret, posiadam też liczne kubki, koszulki, torby i inne gadżety z jej podobizną, oraz co lepszymi cytatami z jej powieści, a nawet replikę jej słynnego pierścionka z turkusem. Moje egzemplarze jej dzieł są już porządnie zeszmacone od ciągłego czytania, a DVD z ich ekranizacjami nieco porysowane od wielokrotnego odtwarzania. Jakże więc mogłam przejść obojętnie obok książki o tytule „Pan Darcy nie żyje”?

Kusi już sama okładka – elegancka, minimalistyczna, z zarysem pięknego dworu, zapewne Pemberley i spadającym z nieba mężczyzną we fraku, zapewne Panem Darcy. Tytuł też jest prowokujący. Jak to Pan Darcy nie żyje?! Kto ośmielił się targnąć na życie mojej największej literackiej miłości?! Przecież świat nie może dalej istnieć bez Pana Darcy! Opis na tylnej okładce również zachęca do lektury. Wynika z niego, że książka to kryminał, którego akcja dzieje się na planie kolejnej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”. Tym razem jest to produkcja robiona z iście hollywoodzkim rozmachem i gwiazdorską obsadą, w samym środku której, jak bolący ząb tkwi odtwórca roli Darcy’ego – początkujący i nielubiany (i w dodatku, o zgrozo!, blondwłosy) aktor Peter Murphy. Jego nagła i tajemnicza śmierć na samym początku zdjęć wywołuje olbrzymie zamieszanie wśród obsady i ekipy produkcji oraz ujawnia całą masę skrywanych sekretów, które mają szansę przebić nawet fabułę samej Austen.

Brzmi nieźle, prawda? Ja również tak pomyślałam i kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, natychmiast ją sobie kupiłam i w wielkim podnieceniu zaczęłam lekturę tuż przed Bożym Narodzeniem, skończyłam zaś pod koniec lutego, co powinno Wam zasugerować, że książka raczej mi się nie podobała.

Zaczyna się nawet nieźle. Mamy opis początkowego stadium produkcji, wprowadzonych bohaterów, zawiązaną akcję, pojawia się nawet ciekawy klimat towarzyszący dużej produkcji filmowej. Autorce trzeba przyznać, że bardzo dobrze orientuje się w topografii Anglii, oraz jest świetnie zorientowana w dobrych brytyjskich serialach i ekranizacjach klasyków literatury. Potem jednak tytułowy Pan Darcy (a raczej jego nędzna namiastka) ginie i zaczyna się część „kryminalna” powieści, która ją rozkłada na łopatki z różnych powodów. Przede wszystkim w książce jest zbyt wielu bohaterów, a krótkie rozdziały bez przerwy przerzucają się między kolejnymi punktami widzenia (mimo narracji trzecioosobowej, w każdym rozdziale nacisk pada na inne postaci). Wszystko to dałoby się jednak spokojnie ogarnąć, gdyby nie kompletna nieumiejętność autorki stworzenia przyzwoitych dialogów. Bohaterowie – dorośli, wykształceni i światowi ludzie – porozumiewają się między sobą językiem wręcz gimnazjalnym, bez przerwy sobie wzajemnie przerywając i wchodząc w słowo. W dodatku ulubionym znakiem interpunkcyjnym autorki jest z znienawidzony przeze mnie wielokropek, którego w takim natężeniu nie widziałam od czasu, gdy jako wczesna nastolatka próbowałam przebrnąć przez powieść Barbary Cartland. Wielokropek oznacza pauzę w wypowiedzi i w związku z tym wszyscy bohaterowie tej książki brzmią jakby byli po udarze mózgu albo mieli permanentną sraczkę werbalną. Oto próbka umiejętności autorki w postaci bezpośredniego cytatu: „Aha…Tak….Zajebiście” – oświadcza jedna z głównych bohaterek w reakcji na coś. I tak wygląda prawie każda linijka dialogu. Jest to tak koszmarnie męczące, że musiałam przerywać czytanie co mniej więcej dwadzieścia stron i robić sobie tydzień przerwy. W dodatku Magdalena Knedler namiętnie stosuje najtańszy chwyt z kryminałów, kiedy to podczas dialogu dwoje bohaterów znających jakąś tajemnicę porozumiewa się między sobą ogólnikami, żeby czytelnik mógł wyciągnąć zaledwie połowiczne wnioski, w stylu „wiesz, musimy porozmawiać o tamtej nocy i o tym co się wtedy stało”. Okay, ja rozumiem, że to jest taki zabieg pisarski, ale w momencie, kiedy trzy czwarte fabuły składa się z dokładnie tej samej sztuczki i bohaterowie rozmawiają ze sobą za pomocą niedomówień jeszcze dwadzieścia stron przed końcem powieści, to to już dawno nie jest ekscytujące tylko cholernie wkurzające. I do tego ten diabelny wielokropek, więc w sumie wygląda to tak: „wiesz... musimy porozmawiać o … tamtej nocy… i o tym …co się wtedy stało”. W dodatku zakończenie jest lamerskie  i wcale mnie nie usatysfakcjonowało, a jednego z głównych plot twistów domyśliłam się mniej więcej w połowie powieści.
I na końcu największy zawód. Powieść skierowana jest „do fanów Jane Austen i nie tylko”, ale okazuje się, że jest to nic więcej jak tylko bezczelny chwyt marketingowy, bo w książce powiązań z prozą Austen jest tyle co kot napłakał. Z całej wielkiej adaptacji DiU mamy wyłącznie pół jakiejś bezsensownej sceny oraz tego nieszczęsnego Pana Darcy w tytule, natomiast jakieś 85% powieści nie ma kompletnie nic wspólnego z Austen. Nie od dzisiaj wiadomo, że wszystko co jest sygnowane nazwiskiem brytyjskiej autorki doskonale się sprzedaje, ale problem polega na tym, że jeśli mamy Austen w tytule to chcemy otrzymać Austen w treści. Gdyby cała akcja książki rozgrywała się na planie ekranizacji, albo gdyby fabuła przypominała rozwiązania z jej powieści, albo cokolwiek w tym stylu, nie miałabym pretensji. Tymczasem Austen wykorzystana jest wyłącznie w tytule i na okładce żeby przyciągnąć fanów, a akcja powieści równie dobrze mogłaby rozgrywać się na planie jakiegokolwiek filmu i wyszłoby dokładnie na to samo. Dla mnie jest to po prostu naciąganie fanów Jane Austen i próba zarobienia na jej fenomenie i dlatego czuję się  nie tylko zawiedziona, ale zwyczajnie oszukana.


Książki nie polecam fanom Jane Austen, ponieważ nie znajdą w niej niczego dla siebie. Mogę ją rekomendować wyłącznie fanom Barbary Cartland oraz wielokropków wciskanych gdzie popadnie. Ogólnie – strata czasu i zmarnowanie naprawdę ślicznej okładki, a szkoda, ponieważ autorka miała całkiem niezły pomysł na fabułę i gdyby starczyło jej umiejętności, mogłaby z tego być naprawdę niezła książka.

czwartek, 9 lutego 2017

MURDER, SHE WROTE – ALEK ROGOZIŃSKI „DO TRZECH RAZY ŚMIERĆ”

Czegóż się nie robi z miłości? Jak każda osoba kompulsywnie kupująca książki empik omijam szerokim łukiem, ponieważ tam na ogół można nabyć literaturę wyłącznie po cenach okładkowych. Tym razem jednak, chcąc się wyrobić na spotkanie autorskie z Alkiem Rogozińskim, złapałam w empiku jego najnowszą powieść i nawet mi ręka nie drgnęła przy kasie :) I nadal nie żałuję, bo na to spotkanie mogliby spokojnie sprzedawać bilety, dawno się tak nie uśmiałam :)
„Do trzech razy śmierć” otwiera nowy cykl z nową bohaterką, jednak fani pisarza mogą odetchnąć z ulgą – jest w nim wiele odniesień do poprzednich hitów autora, czyli „Ukochanego z piekła rodem” i „Morderstwa na Korfu”. Tym razem główną postacią jest autorka kryminałów Róża Krull, która zostaje zaproszona (a raczej podstępnie wrobiona przez swojego publicystę) na spotkanie autorskie, wraz z kilkoma innymi popularnymi polskimi pisarkami. Wkrótce jednak podkrakowski dworek, w którym w założeniu miało odbywać się wydarzenie kulturalne wysokich lotów, mające zaowocować przebojowym wejściem polskiej literatury na światowe rynki, zamienia się w krwawą łaźnię, w której trup pada gęsto i nikt nie może się czuć bezpiecznie…

Spokojnie, to tylko tak okropnie brzmi. Jeśli ktoś się nieco przestraszył powyższym opisem polecam jeszcze raz spojrzeć na nazwisko autora. Alek Rogoziński nie bez powodu jest zwany „Księciem Komedii Kryminalnych”, za każdym razem kiedy sięgamy po jego powieść możemy się spodziewać, że będzie i strasznie i śmiesznie. Chociaż  tym razem autor postawił jednak bardziej na kryminał niż komedię. „Do trzech razy śmierć” jest o wiele bardziej kryminalne niż poprzednia książka autora, „Jak cię zabić kochanie?”. Mamy tu kilka ofiar i wiele niebezpiecznych momentów, ale nawet przez chwilę nie jest ponuro, bo charakterystyczny lekki styl autora, z barwnymi, soczystymi metaforami oraz same bohaterki (i bohaterowie też) dostarczają mnóstwa rozrywki. Tym razem przy lekturze obyło się bez czkawki i kolki, ale przy scenie z „alternatywnymi” dedykacjami i tak rżałam jak młoda klacz.

Jednocześnie „Do trzech razy śmierć” to naprawdę dobry, solidny kryminał z ciekawą zagadką i skomplikowaną fabułą. Dzięki zgrabnemu poprowadzeniu akcji do końca nie domyśliłam się, kto jest mordercą i w punkcie kulminacyjnym byłam mocno zaskoczona, co jest dla mnie miarą dobrej powieści kryminalnej.

Dodatkową radochę sprawiał mi fakt, że akcja dzieje się w środowisku pisarskim, które z racji moich (na razie niespełnionych) literackich ambicji,  jest dla mnie wyjątkowo fascynujące. Rogoziński, z charakterystycznymi dla siebie humorem i nutką złośliwości opisał to szalone i jakże specyficzne grono, doskonale odmalowując karykatury panteonu polskich pisarek literatury obyczajowej (bo, jak się okazuje, za nazwę „romansopisarki” wszystkie śmiertelnie się obrażają). Niestety, nie orientuję się zbyt dobrze w polskich romansach, ponieważ kompletnie nie leży mi ten gatunek, więc nie domyśliłam się kim jest legendarna Kika Luna, ale wydaje mi się, że rozgryzłam kompletnie nawiedzoną Mariellę Miszalek i jej „górnolotne” metafory, przy których prawie popłakałam się ze śmiechu. Wisienką na torcie natomiast jest obecność w powieści trzech blogerek książkowych, wzorowanych na trzech prawdziwych blogerkach, których blogi czytam i uwielbiam. Jako (początkująca, ale zawsze) blogerka książkowa cieszę się, że autor zauważa to środowisko i że stanowi ono dla niego pewną inspirację :) W ogóle ostatnio stwierdzam, że bycie blogerem książkowym w Polsce to wcale nie jest zła fucha! Były już dedykacje dla naszego środowiska w kilku książkach znanych autorów, a teraz nawet mamy swoje reprezentantki na kartach powieści! Brawo my! :) Drugą wisienką jest cameo wielkiej diwy polskiej piosenki Klaudii Hutniak – jak zawsze nawiedzonej i prześmiesznej.

Długo się zastanawiałam, czy w „Do trzech razy śmierć” jest się czego uczepić, żeby nie było zbyt różowo, ale niespecjalnie mam okazję się wykazać, bo Rogoziński napisał kolejną powieść w swoim unikalnym stylu, która jego miłośnikom na pewno się spodoba, a hejterom na pewno nie. Jedyna rzecz, która mnie osobiście zgrzyta w zębach, to przerabianie polskich imion niektórych bohaterów na obcojęzyczne wersje. Nie znoszę tego zjawiska, moim uczniom stanowczo zabraniam tego na lekcjach i tłumaczę, że John Smith po przyjeździe do Warszawy na pewno nie zacznie przedstawiać się jako Jan Kowalski. W przypadku Pepe – jednego z bohaterów, jest to zresztą  nawet uzasadnione, zważywszy na jego południową urodę, ale za to już Betty mnie konkretnie irytowała, ale to już taki mój mały zawodowy świr i podejrzewam, że nikt inny się tym nie przejmie. Ale żeby nie było – znalazłam coś do krytyki! :)


Książkę polecam zdecydowanie zarówno fanom komedii jak i kryminałów spragnionych nieco lżejszej rozrywki w zimowy wieczór. Uroczy wieczór z dużą dawką śmiechu gwarantowany!