piątek, 17 czerwca 2016

Romans z prawdziwego zdarzenia


Dawno już nie czytałam romansu, który by mnie w jakimś stopniu nie zirytował. A to bohaterka jest głupia, to znowu  bohater jest dupkiem i nawet pokonująca go w końcu potęga miłości nie umniejsza tej cechy, a to związek nosi znamiona destrukcyjnego dla jednej ze stron (z reguły dla kobiety), z czym moja feministyczna natura nie może się pogodzić, a to w historii pojawia się takie nagromadzenie banałów, przepisanych praktycznie żywcem z tysiąca innych romansów, że krew mnie zalewa i lektura staje się całkowicie niestrawna. Zaledwie wczoraj odłożyłam po zaledwie piętnastu  stronach książkę niejakiej Aleksandry Szoć, która zaczynała się taką oto sceną: młoda, naiwna dziennikarka w ostatniej chwili dostaje przydział na przeprowadzenie wywiadu z młodym, nieziemsko przystojnym i bajecznie bogatym biznesmenem…Swoją drogą, za każdym razem odkrywam nowe pokłady dna przy okazji „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” – kiedy czytałam książkę, myślałam, że ta powieść musi się w jakimś momencie zrobić lepsza, bo przecież to bestseller i to jest niemożliwe, żeby cała książka była taka zła jak początek…i tak sobie czytałam i czytałam płonąc naiwną nadzieją, aż dojechałam do końca książki. I nie zrobiła się lepsza. W drugim tomie też nie, a w połowie trzeciego wreszcie się poddałam i przerwałam tę masochistyczną lekturę. Potem zostałam zawleczona do kina na adaptację. Pomyślałam sobie, że film nie może być gorszy od książki, bo przecież na pewno materiał dostali w ręce profesjonalni scenarzyści i może udało im się jakoś wygładzić koszmarne dialogi i pousuwać co bardziej irytujące kawałki. Okazuje się jednak, że  film może być jeszcze gorszy niż powieść, szczególnie jeśli producenci postanawiają do głównej roli zatrudnić przystojnego ale całkowicie plastikowego aktora o charyzmie łyżeczki do herbaty. Jamie Dornan sprawił, że przy wszystkich „erotycznych” kwestiach zbierało mi się na wymioty…było więc jeszcze gorzej niż przy lekturze. Potem wyszedł „Grey” czyli modny ostatnio sposób na zarobienie dodatkowej kasy na tej samej książce poprzez przepisanie jej treści ze zmienionym POV. I znów naiwnie pomyślałam, że przecież gorzej być nie może….na szczęście przeczytałam tylko jakieś trzy strony tego „dzieła”, ale znów pani E.L. James udało się mnie zaskoczyć – otóż jest gorzej i to zdecydowanie! W narracji Greya książka nie dość, że jest równie beznadziejna jak w narracji Anastasii, to jeszcze na dodatek koszmarnie wulgarna…Brawo! Kiedy już myślałam że granica absurdu została przesunięta ostatecznie, wpadł mi w ręce utwór pani Szoć, czyli „Grey” po polsku (Po co? Dlaczego?). Ja się pytam: kiedy to błędne koło wreszcie się skończy? Jak można przepisywać książkę, która, nie dość, że jest koszmarna, to jeszcze sama była fanfickiem „Zmierzchu” zanim autorka została wyrzucona z forum za treści niecenzuralne.  Czyli wychodzi na to, że pani Szoć kopiowała w jakimś stopniu „Zmierzch”…. No normalnie pełen recycling. Powinna dostać jakąś nagrodę od organizacji ekologicznych. Swoją drogą, na te 15 stron które zdzierżyłam, dwie stanowiły podziękowania autorki dla osób, które wspierały ją, kiedy kończyły się jej pomysły. Moje pytanie brzmi: jak mogą kończyć się pomysły  komuś, kto nie ma ani jednego oryginalnego pomysłu, tylko na ślepo przepisuje banały znalezione u innych?
No dobrze, wyszedł mi bardzo długi wstęp do recenzji właściwej, ale  to dlatego, że Aleksandra Szoć zdołała mnie całkowicie straumatyzować na zaledwie 15 stronach. Odrzuciwszy ze wstrętem jej wypociny, zabrałam się z niejakim lękiem za lekturę książki L.H. Cosway „Sześć serc”, która okazała się prawdziwym powiewem świeżości w zatęchłej atmosferze pseudo-erotyków i wreszcie zaspokoiła mój głód przyjemnego w odbiorze romansu.
Bohaterami książki są Jason i Matilda, młodzi Irlandczycy, którzy jako dzieci mieszkali po sąsiedzku. Kiedy tragedia rujnuje rodzinę Jasona, który zmuszony jest przenieść się do Stanów, Matilda wierzy, że już nigdy się nie spotkają. Po latach jednak Jason wraca do Irlandii. Obecnie jest on światowej słowy iluzjonistą, jednak w ojczyźnie swego dzieciństwa wpada w kłopoty: po serii nieprzychylnych artykułów, których autorka oskarża go o spowodowanie śmierci ochotnika na jednym z jego pokazów, Jason  traci kontrakt na występy. Postanawia wytoczyć proces gazecie i w tym celu zjawia się w kancelarii, którą prowadzi Matilda wraz ze swoim ojcem. Wkrótce Jason staje się integralną częścią życia ich obojga, ale mężczyzna ma swoje tajemnice, które mogą wszystko skomplikować i narazić jego bliskich na niebezpieczeństwo. Oczywiście cała zabawa polega na tym, że Matilda nie poznaje Jasona, ale on ją jak najbardziej  i od początku przejawia wobec niej bardzo silne uczucia.
Książka nie zachwyca może oryginalnością ani kunsztem literackim, ale poruszając się w obrębie własnego gatunku, stanowi bardzo dobrą jego reprezentację. Mamy tu wszystkie elementy porządnego romansu: seksownego, zabawnego głównego bohatera, nieśmiałą i sympatyczną bohaterkę, namiętność, rodzące się uczucie, tajemnicę i szczyptę humoru. Do tego nieźle opisane sceny erotyczne, które autentycznie są seksowne nie będąc przy tym przesadnie wulgarnymi. Zakończenia można się domyślić w trzech czwartych książki, ale to w niczym nie przeszkadza, bo fabuła poprowadzona jest sprawnie i wartko.
Zdecydowanie największym atutem jest POV głównej bohaterki. Matilda jest bardzo skromna, dość mocno zakompleksiona, ale przy tym ciepła i urocza i nie irytuje w najmniejszym stopniu. Łatwo mi było się z nią identyfikować i przeżywać jej emocje. Jason jest świetnym głównym bohaterem,  w tej postaci po prostu nie sposób się nie zadurzyć, a sposób w jaki adoruję Matildę i stopniowo zdobywa jej serce jest dla mnie definicją dobrego romansu. Autorka ma, oczywiście, w swoim repertuarze kilka banalnych chwytów, ale nawet one nie przeszkadzały mi w pozytywnym odbiorze powieści.
Dodatkowym atutem jest opis iluzjonistycznych pokazów Jasona, te sceny mają świetne tempo i są naprawdę dobrze opisane. Za każdym razem sprawiały, że dawałam się pochłonąć magicznemu pokazowi umiejętności dobrego iluzjonisty.
Jednym słowem, „Sześć serc” to lektura prosta, przyjemna i nieprzesadnie ambitna. Idealne czytadło na lato, do pochłaniania na hamaku ze szklanką słodkiej, mrożonej kawy w ręku. Polecam wszystkim wielbicielkom romansów i romansideł okraszonych lekką nutką magii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz