Jest taka genialna scena w filmie „Incepcja”. W stworzonym przez własne umysły incepcyjnym
świecie bohaterowie zajmują się właśnie strzelaniną. Młody mężczyzna strzela sobie ze zwykłego
karabinu, kiedy nagle stojący obok bohater, grany przez jednego z moich
ulubionych aktorów – Toma Hardy’ego, udziela mu bezcennej rady mówiąc „You
mustn’t be afraid to dream a little bigger, darling” (nie możesz się obawiać
śnić większe sny, mój drogi), po czym wyciąga broń, która bardziej przypomina
działko przeciwlotnicze niż strzelbę i przyłącza się do wymiany ognia. Mam
wrażenie, że ta rada pasowałaby jak ulał do polskich twórców kultury
wszelakiej. Bo u nas w Polsce wszyscy boją się wyjść poza utarty schemat. Jeśli
więc piszemy piosenki to wyłącznie bossa nowy, piosenki-żarty albo spokojne,
popowe brzęczenie z ubogą aranżacją. Nasi wokaliści jedynie w programach typu
talent show mogą pokazać swoje umiejętności wokalne i pojechać „na maxa”
śpiewając zagraniczne przeboje wymagające odważnej wokalizy. Jeśli kręcimy
filmy to wyłącznie komedie romantyczne albo ponure dramaty, bo to nam kiedyś
wyszło raz czy drugi więc wyjdzie i po raz sto pięćdziesiąty. Nikt nie odważy
się nakręcić na przykład filmu fantasy, albo horroru. Jeśli zaś piszemy
książki, to albo kryminały albo romanse z jakimiś ładnymi pejzażami w tle.
Okay, wyszło parę razy fajnie, ale czy to oznacza, że musimy się trzymać tej
konwencji aż po grób? Zygmunt Miłoszewski udowadnia, że wcale nie.
Miłoszewski jest obecnie najbardziej przeze mnie szanowanym
polskim pisarzem z kilku powodów. Przede wszystkim facet jest przerażająco
wręcz inteligentny, co widać w jego twórczości. Czasami czytam w recenzjach
zarzuty, że jego bohaterowie mocno ironizują, albo „wymądrzają się” na potęgę,
ale mam wrażenie, że z ich wypowiedzi przebija osobowość samego autora, bo
przecież już ludziom przeciętnie inteligentnym jest na tym świecie pełnym
idiotów trudno, a co dopiero wybitnie inteligentnym. Nic dziwnego, że
ironizują, to czasami jedyna forma przetrwania. Duży szacun ma też u mnie
Miłoszewski za to, że eksperymentuje z różnymi gatunkami i w dodatku są to
eksperymenty udane. Wszyscy wiedzą, że napisał kryminały o Teodorze Szackim, za
które dostał nagrody, które są tłumaczone na wiele języków, cieszą się
popularnością w Polsce i na świecie i w ogóle. Ale nie wszyscy wiedzą, że Zygmunt
Miłoszewski napisał również baśń, horror oraz książkę przygodowo-sensacyjną.
Baśni nie czytałam, ale pozostałe dwa eksperymenty wyszły mu, moim zdaniem,
znakomicie! I właśnie o tej ostatniej pozycji z jego repertuaru chciałabym tu
napisać.
„Bezcenny” to powieść, która nasuwa niezliczone porównania z
„Kodem Leonarda Da Vinci” Dana Browna, co jest jak najbardziej zrozumiałe, bo
każda książka zawierająca w sobie wątek
dzieł sztuki, poszukiwań, tajnych kodów i wiadomości i grubych teorii
spiskowych, które mogą wstrząsnąć światem ukrytych właśnie w tychże dziełach
sztuki, automatycznie nasuwa skojarzenia z „Kodem…”. O książce Dana Browna
napisano już właściwie wszystko i mimo zastrzeżeń do stylu autora, poziomu
prozy czy samej fabuły, jakie można by wysunąć, prawda jest taka, że jest to
światowy bestseller nie bez powodu. W „Bezcennym” znajdują się te same elementy, które czynią książkę Browna
tak poczytną: mamy wielką tajemnicę, wielkie dzieło sztuki (najcenniejszy
zaginiony z polskich zbiorów obraz: „Portret młodzieńca” Rafaela), tajemniczych
i potężnych adwersarzy oraz grupkę pasjonatów, szaleńców i straceńców, którzy
zrobią wszystko, żeby rozwiązać zagadkę, odzyskać portret i odkryć przed
światem trudną i niewygodną prawdę.
Akcja powieści toczy się niezwykle wartko i w dodatku nie
trzyma się kurczowo jednego miejsca, a wręcz przeciwnie, razem z bohaterami
udaje nam się zwiedzić niezły kawałek Polski i Europy. W dodatku książka
obfituje w świetnie opisane sceny sensacyjne dużego kalibru, jak zamach
terrorystyczny w kolejce górskiej w Tatrach, czy pościg samochodem po lodzie
(podczas czytania tej sceny cały czas w moim mózgu pojawiała się myśl „nie mogę
uwierzyć, że to Polak napisał!”), przedstawione z niesamowitym rozmachem i w
rewelacyjnym tempie. Do tego galeria niebanalnych bohaterów na miarę Roberta
Langdona no i zakończenie, niezwykle odważne, niepoprawne politycznie i bardzo,
bardzo ciekawe, a w dodatku oparte na polskiej historii. A wszystko to napisane
unikalnym, ironiczno-sarkastycznym stylem zdradzającym nieprzeciętną
inteligencję autora.
Nie wiem dlaczego, ale „Bezcenny” spotkał się ze sporą
krytyką osób, które mają Miłoszewskiemu
za złe, że nie napisał kolejnego kryminału o Szackim, a tymczasem ja mam
wrażenie, że ta książka jest najlepszą w dorobku autora i idealnie nadawałaby
się na wysokobudżetowy film. Niestety, jestem przekonana, że taki film nie
powstanie, bo przecież w Polsce nie kręci się filmów z takim rozmachem i o
takiej tematyce. A szkoda, bo Zygmunt Miłoszewski udowadnia nam swoją
powieścią, że warto jest śnić nieco większe sny i wychodzić poza utarte
schematy, bo efekty mogą przejść nasze najśmielsze oczekiwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz