Agnieszka Lingas-Łoniewska jest nazywana królową polskiego
romansu. Ma na koncie wiele powieści, które zbierają na ogół pozytywne
recenzje. Wyczytałam z nich na przykład, że autorka umiejętnie łączy wątki
romantyczne z trudniejszymi zagadnieniami społecznymi czy psychologicznymi. Z
uwagi na fakt, że polskich powieści obyczajowych na ogół nie trawię, bo mam wrażenie, że od co najmniej dekady
stanowią one wyłącznie popłuczyny po „Nigdy w życiu” Grocholi (która to
powieść, swoją drogą, jest popłuczynami po „Dzienniku Bridget Jones”), jak do
tej pory nie zapoznawałam się z twórczością Lingas-Łoniewskiej, ale to nazwisko
zapisałam sobie w pamięci właśnie przez te pozytywne recenzje. Kiedy więc w
ofercie jednej z księgarni internetowych natknęłam się na jej najnowszą
powieść, reklamowaną jako „lekką i wciągającą komedię omyłek”, w dodatku
dziejącą się w środowisku pisarskim, postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości
i przeczytać coś owej „królowej”. Liczyłam, że może będzie to
książka w stylu „Do trzech razy śmierć” Alka Rogozińskiego, tylko bez trupów za
to z romansem. Tymczasem dostałam najbardziej sztampowy romans wszech czasów, do
tego tak przesłodzony, że aż ścierpły mi zęby.Ani nie jest to komedia, ani nie ma w niej omyłek. W dodatku wątek reklamowany na okładce stanowi zaledwie jedną czwartą
fabuły. Ale do rzeczy.
Z opisu wynika, że jest to powieść Lidii Makowskiej, która pod pseudonimem Róża
Mak (swoją drogą – co za koszmarnie kwiatowy pseudonim), od dziesięciu lat publikuje
bardzo popularne romanse. Róża Mak to, oczywiście, ewidentne alter ego autorki
wnioskując z opisów jej twórczości, które występują w powieści. Nie wiem jednak, czy pani Lingas-Łoniewska
nie zaczyna cierpieć na syndrom oderwania od rzeczywistości imienia Katarzyny
Michalak, ponieważ w jej powieści Róża Mak stanowi wielką krajową sensację, jej
powieści znają dosłownie WSZYSCY, z którymi rozmawia, jej coming out to wydarzenie medialne na miarę kampanii prezydenckiej, a recenzowaniem jej romansideł zajmują się po
godzinach oczytani przystojniacy. Anyway, Róża Mak zaczyna korespondować z
ośmielającym się delikatnie krytykować jej święte romanse (i za to znienawidzonym przez nią) popularnym blogerem
książkowym o pseudonimie Jack Sparrow. Tymczasem Lidia Makowska z winy ciągle
przełażącego przez balkon kota wchodzi w bliższą znajomość ze swoim sąsiadem
Jeremim Szpakiem. Wszystko komplikuje się, kiedy za namową swojej managerki
Karoliny, Lidia postanawia ujawnić w mediach swoją prawdziwą tożsamość, pod
warunkiem jednak, że wywiad z nią przeprowadzi tajemniczy Jack Sparrow. A teraz
pytanie do spostrzegawczych: domyśliliście się już wielkiego plot twistu,
prawda? Wydaje mi się, że do tego potrzeba mniej więcej dwóch szarych komórek i
znajomości alfabetu. Szczerze mówiąc, w jakimś rozpaczliwym przebłysku nadziei,
mniej więcej w połowie książki liczyłam, że Jackiem Sparrowem okaże się jednak
ktoś inny, że autorka nie poszła po najmniejszej linii oporu, ale jeszcze wtedy
byłam młoda i naiwna. Doczytawszy książkę do końca zrozumiałam, że najmniejsza
linia oporu to jedyna linia, po jakiej porusza się Lingas-Łoniewska. Oprócz
perypetii Lidii/Róży mamy też trzy inne wątki jej najbliższych koleżanek (za
tak skonstruowane powieści winię z kolei film „Lejdis” czyli popłuczyny po
„Seksie w wielkim mieście”)- Karoliny, Tatiany i Anety. Każda z nich ma własną
historię miłosną opartą na najbardziej utartym schemacie świata. Naprawdę,
wszystkie rozwiązania fabularne są tak sztampowe, że w żadnym z nich nie ma elementu
zaskoczenia. Sama nie wiem, który z wątków dzierży palmę pierwszeństwa jako
żenada roku, ale moim zdaniem chyba wygrywa ponadczasowy klasyk „to była jego
siostra!”. Nie rozumiem w ogóle sensu pisania powieści, w której nie ma jednej
oryginalnej myśli tylko funkcjonujące od stu pięćdziesięciu lat klisze (serio,
jeśli ktoś czytał „Północ i południe” Elizabeth Gaskell, wydane w roku 1854, to
powinien sobie przypomnieć okrzyk Johna Thorntona „It was her brother!”). W
dodatku ten niby „główny” wątek, który miał być komedią romantyczną wcale nie
jest ani zabawny ani fajny. Róża Mak i Jack Sparrow wysyłają do siebie takie
podobno „głębokie” i „genialne” maile, których trzy czwarte zawartości stanowi
przerzucanie się tytułami piosenek. Ja rozumiem, że słuchanie cięższych brzmień
jest takie „cool”, ale takie kompulsywne podniecanie się własną playlistą to
raczej domena gimbazy a nie ludzi po trzydziestce.
Sama już nie wiem, czy to właśnie powielanie schematów jest
najgorsze, czy okropny cukierkowato-słodzikowaty styl autorki. Te wyznania! Te
uniesienia! Te seksy takie namiętne! Te problemy takie z dupy! Te konflikty,
które dałoby się rozwiązać pięciominutową rozmową! Te tajemnice takie mało tajemnicze! Te żarty takie nieśmieszne!
Ci faceci tacy piękni, muskularni, inteligentni, romantyczni, cudowni i
idealni, że aż niemożliwi! W jakimś momencie zaczęłam się bawić myślą o tym, jak miałaby wyglądać
adaptacja tej powieści i stwierdziłam, że projekt upadłby już na wstępie, bo
niemożliwe jest znalezienie w Polsce czterech (a właściwie licząc kluczowych
bohaterów pobocznych) sześciu aktorów, którzy spełnialiby wymagania fizyczne
autorki. Nawet jeśli Rafał Maślak i Ekskluzywny Menel odkryliby w sobie nagle
talent aktorski, to i tak by zabrakło by jeszcze ze trzech panów.
W dodatku Lingas-Łoniewska dołącza do grona polskich
autorek, które panicznie boją się przełamać jakiś taki dziwny katolicko-moralizatorski schemat, który sprowadza się do tego, że jeśli tworzą postać kobiety, która jest w
związku małżeńskim i jeśli są problemy w tym związku, to nie ważne co się
dzieje, nie ważne jaka była przyczyna tych problemów, nie ważne, że na
horyzoncie pojawia się potencjalnie dużo lepszy partner – bohaterka ZAWSZE w
końcu wróci do męża. Nie ważne, że mąż to nieudacznik, nie ważne, że za pół
roku czy rok te same problemy wrócą jak bumerang. Mąż i żona muszą się w końcu pogodzić. Nowy i potencjalnie lepszy
partner zostanie bezceremonialnie odstawiony na bok, a bohaterka spokojnie
wróci do gotowania obiadu dla nieco skruszonego męża-nieudacznika, wzdychając z
zadowoleniem i wygłaszając umoralniający banał w stylu „o małżeństwo zawsze warto
walczyć”. Chciałabym kiedyś zobaczyć w
polskiej powieści obyczajowej jakiś rozwód – od tak, dla odmiany, żeby się przekonać, czy to w ogóle możliwe.
Najdziwniejsze jest to, że mimo wszystko tę książkę czyta
się zadziwiająco szybko. Właściwie mam wrażenie, że to jest jej jedyna zaleta. A,
nie, jeszcze ma okładkę bardzo ładną, grafik się postarał. I to w sumie
wszystkie pozytywy. W gruncie rzeczy „Wszystko wina kota” spełniła jednak swoje
zadanie – zapoznałam się z twórczością Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i tej pani
już podziękuję. Teraz mogę ją spokojnie omijać szerokim łukiem, tak jak i resztę polskich romansów.
Przynajmniej do czasu aż spadnie mi poziom cukru we krwi i będę potrzebowała
solidnej dawki sacharyny.
Ciekawa recenzja. Chętnie przeczytam tę książkę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie: http://www.szeptyduszy.blog.onet.pl
Nareszcie ktoś kto ma podobne zdanie, jeśli nie identyczne! Znalazłam twoją recenzję na "Lubimy czytać" i odetchnęłam z ulgą, bo aż się głupio poczułam między zalewem ocen od 7 w górę. Za co? Bo ja naprawdę nie rozumiem.
OdpowiedzUsuńDam jeszcze kiedyś szansę autorce, ale najpierw muszę zapomnieć o tym koszmarku.
pozdrawiam
Norsevia
a tu moja recenzja tej, no... e... powieści:
http://wbookach.blogspot.com/2017/09/wszystko-wina-kota-agnieszka-lingas.html
Aha! Z jednym się tylko nie zgodzę - że "Nigdy w życiu" to popłuczyny po Bridget Jones. Wydaje mi się, że po sukcesie szurniętej angielki, było zapotrzebowanie na polską książkę tego typu, ale Grochola nie stworzyła jej kopii. Tematycznie bliżej jej do "pod słońcem Toskanii" (filmu, bo książki nie czytałam, a podobno jest dosyć luźno powiązana)
OdpowiedzUsuń