Uwaga! Uwaga! Uprzedzam lojalnie, że recenzja zawiera spojlery jak stąd do Afryki.
O, blogosfero książkowa, jakże mnie zawiodłaś! Do tej pory
myślałam, że mogę na Tobie polegać i radośnie inwestować fundusze w dobre,
sprawdzone książki a tymczasem taka wtopa…
Na jednym z bardzo przeze mnie lubianych blogów książkowych
natknęłam się na recenzję książki „Mąż potrzebny na już”. Recenzja była bardzo
pochlebna, powieść miała być lekka, zabawna, urocza i bardzo zgrabnie napisana.
Po przeczytaniu krótkiego opisu treści miałam nadzieję na niezobowiązującą,
humorystyczną komedię romantyczną, która uprzyjemni mi ostatni weekend wakacji,
a tymczasem dostałam jakieś okropne, grafomańskie wypociny dla
niedorozwiniętych umysłowo.
Główna bohaterka, Bernadetta Gałązka (swoją drogą jakież
okropne imię bohaterki, to powinien być pierwszy sygnał ostrzegawczy, żeby tego
nie czytać!) wraz ze swoimi pięcioma przyjaciółkami co roku spędza sylwestra w
ten sam sposób: jest wino, są tańce i szaleństwa, jest wspólny seans „Króla Lwa”
i są postanowienia noworoczne w postaci konkursu z niezłymi nawet nagrodami – w
puli jest po tysiąc złotych od głowy. Postanowienia muszą jednak być poważne i
trudne do spełnienia, Bernadetta postanawia więc po pijaku wyjechać z grubej
rury i poprzysięga, że w ciągu najbliższego roku wyjdzie za mąż.
Berka (o Jezusie…) nie ma jednakże narzeczonego ani
chłopaka, ani nawet widoków na żadnego, ale cóż to dla niej za problem!
Przekonana (zupełnie zresztą bezpodstawnie) o swojej inteligencji i
przebojowości, postanawia, że dwadzieścia osiem lat w staropanieństwie to już
wystarczająco długo i trzeba natychmiast zorganizować sobie męża. W tym celu
wymyśla sprytny plan poznania idealnego kandydata. Sprytny plan opiera się
chyba na każdym banalnym zagraniu, do oporu wymęczonym przez filmowe i książkowe
komedie romantyczne. W części randkowej książki mamy wszystkie klisze
wszechświata: randka na siłowni, na meczu, w klubie, kurs tańca, ogłoszenia
matrymonialne, swatanie, speed dating…w dodatku potencjalni partnerzy też
podpadają pod najbardziej wyświechtane standardy. Jest więc: fanatyk fitnessu, playboy
- podrywacz, żonaty szukający przygody, nudziarz, sknerus (a nawet dwóch),
oderwany od życia naukowiec i dewot. Autorka nie próbuje nawet odrobinę wyjść
poza najbardziej przerysowane schematy, każdemu facetowi poświęcając około
pięciu stron i nie dając czytelnikowi możliwości zobaczenia w nich czegokolwiek
poza ewidentnym świrem. Ja rozumiem, że w komediach romantycznych odrobinę
przerysowana rzeczywistość ma na celu uzyskanie efektu komicznego, ale w tym
przypadku autorce „odrobinę” pomyliło się z „całkowicie” i w rezultacie
realizm, popiskując cichutko z zażenowania, opuścił karty powieści już po pierwszym
rozdziale.
W dodatku sama Berka jest tak irytującą idiotką, że naprawdę
ciężko jest jej dobrze życzyć. Tak, w każdym nowo napotkanym facecie należy
wizualizować swojego przyszłego męża, najlepiej zanim jeszcze otworzy usta.
Tak, to świetna strategia informować przypadkowo poznanych facetów, że chce się
jak najszybciej wyjść za nich za mąż – to przecież wcale nie trąci desperacją.
Tak, kręcenie biodrami, trzepotanie rzęsami i wulgarne odzywki to świetny
sposób na poznanie poważnego kandydata na męża. Jeszcze lepszym pomysłem jest
informowanie go o natychmiastowej chęci pójścia z nim do łóżka i nazywanie go „kotem”
w pierwszej rozmowie telefonicznej. Jak to? Jemu zależy tylko na seksie bez
zobowiązań? Co za świnia! Jak on mógł mnie potraktować jak tanią dziwkę! Serio?
Serio?????????
Oczywiście czytelnik nie musi się wcale martwić o losy
Berki, ponieważ na wyciągnięcie ręki jest największy banał wszechświata –
współlokator i przyjaciel Karol, mężczyzna idealny, który w dogodnym momencie
okazuje się jednak nie być gejem i zamiast tego zamienia się w zakochanego supermana,
pewnym krokiem prowadzącego ukochaną w stronę upragnionego ołtarza. Mogłabym tu
wstawić dodatkowe ostrzeżenie o spojlerze, ale dla każdego kto ma więcej niż
dwie komórki mózgowe będzie ewidentne od początku powieści, że to Karol jest
dla Berki „tym jedynym”.
Właściwie jedyna rzecz, która mnie zdziwiła w tej powieści
to fakt, że Berka odkrywa swoje uczucia do Karola już mniej więcej w połowie
książki a nie na samym końcu, ale kwestia szybko się wyjaśniła. Autorka chciała
po prostu pofolgować sobie i opisać krok po kroku nudne przygotowania do ślubu,
przy okazji zmieniając głównej bohaterce osobowość i przeistaczając ją w
bezwolną amebę potulnie i posłusznie (to są przymiotniki używane przez samą
autorkę) poddającą się woli narzeczonego – supermana, który co chwila ratuje
wizję wymarzonego ślubu.
Drugim motywem przewodnim książki miała być babska przyjaźń
i tu mnie znów ogarnął pusty śmiech, bo takiej „przyjaźni” jak żyję nie
widziałam! Sześć „przyjaciółek” znających się od podstawówki spędza wspólny
czas wyłącznie na ubliżaniu sobie wzajemnie. Żadna z opisanych koleżanek Berki
nie wydaje się nawet odrobinę sympatyczna, wszystkie są głupie i wredne z
jednym rażącym wyjątkiem Zosi, która jest tak koszmarną idiotką, że nie jest w
stanie złożyć jednego poprawnego zdania w ojczystym języku. W założeniu pewnie
miało być zabawnie, ale wyszło koszmarnie, szczególnie, że „przyjaciółki”
regularnie szydzą z głupoty Zosi, nie zdając sobie chyba sprawy, że sam fakt
utrzymywania z nią znajomości świadczy o nich jak najgorzej. Każda jedna
rozmowa między kobietami opisana na łamach tej powieści to obrzydliwe i chamskie
dogryzanie sobie, którego nie wyobrażam sobie nawet w najgorszej kłótni. W
dodatku na samym końcu okazuje się, że „przyjaciółki” tak naprawdę kompletnie
niczego o sobie wzajemnie nie wiedzą. Zajęte wyłącznie własnymi sprawami i
jakimiś głupimi przepychankami przegapiły nawet ciążę jednej z nich i fakt
posiadania przez nią 3 letniego dziecka oraz poważny związek drugiej.
Faktycznie, głęboka „przyjaźń”.
W środku dostajemy jeszcze idiotyczne wątki poboczne typu
pogrzeb chomika czy nieudana próba otrucia szefa, z której właściwie nie
wiadomo co wynikło, po autorka ewidentnie sama się pogubiła. Zresztą najwyraźniej
nikogo to nie obchodzi, z bohaterkami powieści na czele.
Jednym słowem powieść ukazuje kobiety w najgorszym
stereotypowym wydaniu jako głupie, wredne, złośliwe, puste idiotki, które do
życia potrzebują silnego męskiego ramienia i których nadrzędnym celem jest
wyjście za mąż. Właściwie wszystkie relacje między kobietami w tej książce są
patologiczne, Berka nienawidzi bowiem również własnej matki i siostry, a od
każdej rozmowy mamy i babci Berki robiło mi się niedobrze. Do tego całkowicie
przesłodzony i odrealniony Karol jako ten silny i mądry mężczyzna, który ratuje
naszą głupiutką bohaterkę cierpliwie tłumacząc jej, że lewa rączka to ta z
bransoletką…
To urocze dzieło dostajemy w równie uroczej oprawie.
Wydawnictwo Videograf nie postarało się wcale i w książce wręcz roi się od
błędów drukarskich a całość wydana jest zbyt jasną, niesamowicie męczącą
czcionką.
Po przeczytaniu tej książki pozostało mi przekonanie, że
zmarnowałam wydane na nią pieniądze, a przede wszystkim swój czas, bo uparłam
się jak głupia, że ją doczytam do końca. Jedyna nauczka, jaką wyciągnęłam z tej
przygody jest taka, żeby przestać
impulsywnie kupować wszystkie polecane na blogach książki, bo może się to
skończyć nabyciem takiego koszmarku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz