wtorek, 30 sierpnia 2016

MÓZG (MĄŻ) POTRZEBNY NA JUŻ – MAŁGORZATA FALKOWSKA

Uwaga! Uwaga! Uprzedzam lojalnie, że recenzja zawiera  spojlery jak stąd do Afryki.

O, blogosfero książkowa, jakże mnie zawiodłaś! Do tej pory myślałam, że mogę na Tobie polegać i radośnie inwestować fundusze w dobre, sprawdzone książki a tymczasem taka wtopa…

Na jednym z bardzo przeze mnie lubianych blogów książkowych natknęłam się na recenzję książki „Mąż potrzebny na już”. Recenzja była bardzo pochlebna, powieść miała być lekka, zabawna, urocza i bardzo zgrabnie napisana. Po przeczytaniu krótkiego opisu treści miałam nadzieję na niezobowiązującą, humorystyczną komedię romantyczną, która uprzyjemni mi ostatni weekend wakacji, a tymczasem dostałam jakieś okropne, grafomańskie wypociny dla niedorozwiniętych umysłowo.
Główna bohaterka, Bernadetta Gałązka (swoją drogą jakież okropne imię bohaterki, to powinien być pierwszy sygnał ostrzegawczy, żeby tego nie czytać!) wraz ze swoimi pięcioma przyjaciółkami co roku spędza sylwestra w ten sam sposób: jest wino, są tańce i szaleństwa, jest wspólny seans „Króla Lwa” i są postanowienia noworoczne w postaci konkursu z niezłymi nawet nagrodami – w puli jest po tysiąc złotych od głowy. Postanowienia muszą jednak być poważne i trudne do spełnienia, Bernadetta postanawia więc po pijaku wyjechać z grubej rury i poprzysięga, że w ciągu najbliższego roku wyjdzie za mąż.

Berka (o Jezusie…) nie ma jednakże narzeczonego ani chłopaka, ani nawet widoków na żadnego, ale cóż to dla niej za problem! Przekonana (zupełnie zresztą bezpodstawnie) o swojej inteligencji i przebojowości, postanawia, że dwadzieścia osiem lat w staropanieństwie to już wystarczająco długo i trzeba natychmiast zorganizować sobie męża. W tym celu wymyśla sprytny plan poznania idealnego kandydata. Sprytny plan opiera się chyba na każdym banalnym zagraniu, do oporu wymęczonym przez filmowe i książkowe komedie romantyczne. W części randkowej książki mamy wszystkie klisze wszechświata: randka na siłowni, na meczu, w klubie, kurs tańca, ogłoszenia matrymonialne, swatanie, speed dating…w dodatku potencjalni partnerzy też podpadają pod najbardziej wyświechtane standardy. Jest więc: fanatyk fitnessu, playboy - podrywacz, żonaty szukający przygody, nudziarz, sknerus (a nawet dwóch), oderwany od życia naukowiec i dewot. Autorka nie próbuje nawet odrobinę wyjść poza najbardziej przerysowane schematy, każdemu facetowi poświęcając około pięciu stron i nie dając czytelnikowi możliwości zobaczenia w nich czegokolwiek poza ewidentnym świrem. Ja rozumiem, że w komediach romantycznych odrobinę przerysowana rzeczywistość ma na celu uzyskanie efektu komicznego, ale w tym przypadku autorce „odrobinę” pomyliło się z „całkowicie” i w rezultacie realizm, popiskując cichutko z zażenowania, opuścił karty powieści już po pierwszym rozdziale.

W dodatku sama Berka jest tak irytującą idiotką, że naprawdę ciężko jest jej dobrze życzyć. Tak, w każdym nowo napotkanym facecie należy wizualizować swojego przyszłego męża, najlepiej zanim jeszcze otworzy usta. Tak, to świetna strategia informować przypadkowo poznanych facetów, że chce się jak najszybciej wyjść za nich za mąż – to przecież wcale nie trąci desperacją. Tak, kręcenie biodrami, trzepotanie rzęsami i wulgarne odzywki to świetny sposób na poznanie poważnego kandydata na męża. Jeszcze lepszym pomysłem jest informowanie go o natychmiastowej chęci pójścia z nim do łóżka i nazywanie go „kotem” w pierwszej rozmowie telefonicznej. Jak to? Jemu zależy tylko na seksie bez zobowiązań? Co za świnia! Jak on mógł mnie potraktować jak tanią dziwkę! Serio? Serio?????????

Oczywiście czytelnik nie musi się wcale martwić o losy Berki, ponieważ na wyciągnięcie ręki jest największy banał wszechświata – współlokator i przyjaciel Karol, mężczyzna idealny, który w dogodnym momencie okazuje się jednak nie być gejem i zamiast tego zamienia się w zakochanego supermana, pewnym krokiem prowadzącego ukochaną w stronę upragnionego ołtarza. Mogłabym tu wstawić dodatkowe ostrzeżenie o spojlerze, ale dla każdego kto ma więcej niż dwie komórki mózgowe będzie ewidentne od początku powieści, że to Karol jest dla Berki „tym jedynym”.

Właściwie jedyna rzecz, która mnie zdziwiła w tej powieści to fakt, że Berka odkrywa swoje uczucia do Karola już mniej więcej w połowie książki a nie na samym końcu, ale kwestia szybko się wyjaśniła. Autorka chciała po prostu pofolgować sobie i opisać krok po kroku nudne przygotowania do ślubu, przy okazji zmieniając głównej bohaterce osobowość i przeistaczając ją w bezwolną amebę potulnie i posłusznie (to są przymiotniki używane przez samą autorkę) poddającą się woli narzeczonego – supermana, który co chwila ratuje wizję wymarzonego ślubu.

Drugim motywem przewodnim książki miała być babska przyjaźń i tu mnie znów ogarnął pusty śmiech, bo takiej „przyjaźni” jak żyję nie widziałam! Sześć „przyjaciółek” znających się od podstawówki spędza wspólny czas wyłącznie na ubliżaniu sobie wzajemnie. Żadna z opisanych koleżanek Berki nie wydaje się nawet odrobinę sympatyczna, wszystkie są głupie i wredne z jednym rażącym wyjątkiem Zosi, która jest tak koszmarną idiotką, że nie jest w stanie złożyć jednego poprawnego zdania w ojczystym języku. W założeniu pewnie miało być zabawnie, ale wyszło koszmarnie, szczególnie, że „przyjaciółki” regularnie szydzą z głupoty Zosi, nie zdając sobie chyba sprawy, że sam fakt utrzymywania z nią znajomości świadczy o nich jak najgorzej. Każda jedna rozmowa między kobietami opisana na łamach tej powieści to obrzydliwe i chamskie dogryzanie sobie, którego nie wyobrażam sobie nawet w najgorszej kłótni. W dodatku na samym końcu okazuje się, że „przyjaciółki” tak naprawdę kompletnie niczego o sobie wzajemnie nie wiedzą. Zajęte wyłącznie własnymi sprawami i jakimiś głupimi przepychankami przegapiły nawet ciążę jednej z nich i fakt posiadania przez nią 3 letniego dziecka oraz poważny związek drugiej. Faktycznie, głęboka „przyjaźń”.

W środku dostajemy jeszcze idiotyczne wątki poboczne typu pogrzeb chomika czy nieudana próba otrucia szefa, z której właściwie nie wiadomo co wynikło, po autorka ewidentnie sama się pogubiła. Zresztą najwyraźniej nikogo to nie obchodzi, z bohaterkami powieści na czele.

Jednym słowem powieść ukazuje kobiety w najgorszym stereotypowym wydaniu jako głupie, wredne, złośliwe, puste idiotki, które do życia potrzebują silnego męskiego ramienia i których nadrzędnym celem jest wyjście za mąż. Właściwie wszystkie relacje między kobietami w tej książce są patologiczne, Berka nienawidzi bowiem również własnej matki i siostry, a od każdej rozmowy mamy i babci Berki robiło mi się niedobrze. Do tego całkowicie przesłodzony i odrealniony Karol jako ten silny i mądry mężczyzna, który ratuje naszą głupiutką bohaterkę cierpliwie tłumacząc jej, że lewa rączka to ta z bransoletką…

To urocze dzieło dostajemy w równie uroczej oprawie. Wydawnictwo Videograf nie postarało się wcale i w książce wręcz roi się od błędów drukarskich a całość wydana jest zbyt jasną, niesamowicie męczącą czcionką.


Po przeczytaniu tej książki pozostało mi przekonanie, że zmarnowałam wydane na nią pieniądze, a przede wszystkim swój czas, bo uparłam się jak głupia, że ją doczytam do końca. Jedyna nauczka, jaką wyciągnęłam z tej przygody jest taka,  żeby przestać impulsywnie kupować wszystkie polecane na blogach książki, bo może się to skończyć nabyciem takiego koszmarku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz