Niedługo Walentynki i
do kin wejdzie druga część “Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ekranizacji sagi (?)
erotycznej, która stała się bestsellerem, a której fenomenu do dziś nie mogę
zrozumieć. Wielokrotnie rozmawiając o tej książce z różnymi osobami i próbując
pojąć, dlaczego stała się tak popularna, tłumaczyłam na prawo i lewo, że „Grey”
to nie tylko zła literatura, ale przede wszystkim zła literatura erotyczna i naprawdę
nie ma się czym podniecać. Ubóstwo języka autorki, nudne, wydumane i
powtarzalne sceny pisane pod ten sam schemat, sprawiały, że mój racjonalny mózg
nie dał rady wyłączyć się nawet na chwilę i wysyłał mi rozpaczliwe sygnały, że
to przecież tak nie powinno wyglądać, te całe czerwone pokoje tortur, klęczenie
pod drzwiami, bicze i pasy – tak się nie powinien zachowywać zakochany
mężczyzna w stosunku do swojej kobiety. Właściwie przez większość lektury
miotałam się między niesmakiem a irytacją i najchętniej wykorzystałabym
wszystkie te zabawki z czerwonego pokoju, żeby sprać nimi głównego bohatera na
kwaśne jabłko, a wydaje mi się, że nie to jest celem erotyka.
Jednocześnie mam wrażenie, że „Grey” stał się tak popularny,
ponieważ była to jedna z pierwszych książek tego gatunku nie wydana pod egidą
Harlequina tylko „normalnego” wydawnictwa, z elegancką okładką, która nie
krzyczy z daleka „czytam badziewne porno dla kobiet!!!”, dostępna w
„normalnych” księgarniach i na czytniki. Pewnie dlatego dla wielu osób było to
pierwsze spotkanie z literaturą erotyczną i przez brak porównania ta powieść
uznana została za dobrą. Jedynym pozytywnym aspektem fenomenu „Greya” jest,
moim zdaniem, otwarcie się rynku na romanse erotyczne. Co prawda większość tego
potencjału została zmarnowana na przykład na ciągnącego się w nieskończoność
„Crossa” (tak nudnego i schematycznego, że wymiękłam w połowie pierwszego
tomu), ale dzięki temu można było przeczytać w Polsce na przykład „Real” Katy Evans, jeden
z lepszych romansów w tym gatunku, jaki czytałam. Katy Evans w ogóle chyba się
nieźle u nas przyjęła, bo ostatnio widziałam mnóstwo recenzji jej powieści
„Manwhore” (mnie osobiście dwa pierwsze tomy tej serii nie zachwyciły, ale
trzeci bardzo mi się podobał, o dziwo z powodu mniejszej ilości scen
erotycznych, ale za to dzięki lepszej fabule). Jest więc nadzieja na to, że
polski rynek wydawniczy będzie oferował coraz szerszy zakres tego typu
literatury.
Początek 2017 roku przyniósł jednak na rynku romansów
erotycznych prawdziwą petardę. Jest to powieść „Everything for Her” autorstwa
Alexy Riley. Alexa Riley to dwie
przyjaciółki, które wspólnie piszą bardzo krótkie książeczki dla bardzo
niegrzecznych dziewczynek. Takie książki nazywa się po angielsku „smut” czyli
„świństewka” i mają tylko jedno zadanie – rozpalić wyobraźnię i podniecić
czytelniczki (nie czarujmy się, książki typu „smut” w 99% czytają kobiety).
Autorki wyrobiły sobie swoje ulubione
schematy, które dostarczały zadowolenia wszystkim fankom, ale ewidentnie
postanowiły rozwinąć skrzydła i zdecydowały się wreszcie na napisanie powieści
pełnej długości. Moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę, bo zaowocował
świetnym erotykiem, od którego po prostu nie można się oderwać.
Fabuła jest dość prosta, jak zwykle w przypadku tego typu
powieści. Miles po raz pierwszy ujrzał Mallory, gdy ona miała lat siedemnaście
a on dwadzieścia dwa i zakochał się w
niej od pierwszego wejrzenia. Właściwie „zakochał” to trochę zbyt słabe słowo,
należałoby napisać, że dostał na jej punkcie prawdziwej obsesji. Stwierdził jednak,
że Mallory jest na tym etapie nieco zbyt młoda, więc postanowił na nią
poczekać. Jednocześnie, jako bogaty i wpływowy człowiek postanowił zbudować dla
Mallory ścieżkę, która w ciągu kilku lat
prostą drogą doprowadzi ją do niego. Mallory, oczywiście, nie ma zielonego
pojęcia, że jej stypendium na uniwersytecie Yale a potem staż w prestiżowej
korporacji Osbourne Corporation to wszystko sprawka Milesa. Sytuacja nabiera
tempa, kiedy po ukończeniu studiów dwudziestodwuletnia Mallory przybywa do
Nowego Jorku i w barze poznaje przystojnego i tajemniczego mężczyznę, którego
przezywa Oz. Oz od początku wydaje się mocno nią zauroczony, jednak
intensywność jego uczuć nieco przeraża Mallory, która nie ma właściwie żadnego
doświadczenia w sprawach męsko-damskich. Co stanie się, kiedy wyjdzie na jaw, że
Oz to Miles, który już od pięciu lat plecie skomplikowaną sieć intryg by
schwytać w nią niczego nieświadomą Mallory?
„Everything for Her” ma wszystkie elementy, które, moim
zdaniem, powinien mieć dobry romans erotyczny. Przede wszystkim insta-love, które
akurat jest specjalnością Alexy Riley i bardzo dobrze im wychodzi. W
odróżnieniu od innych powieści z tym wątkiem (przede wszystkim nieszczęsnego
„Greya”), w tym wypadku nie miałam problemu z uwierzeniem, że Miles
autentycznie oszalał na punkcie Mallory od pierwszego wejrzenia. Może dlatego,
że Oz nie jest jakimś sztampowym playboyem, który zaliczył już pół miasta i
nagle doznał objawienia i całkowicie się zmienił. Wręcz przeciwnie, Oz od
początku jest specyficzny i konsekwentny i dzięki temu wiarygodny. Cała intryga ze stopniowym osaczaniem Mallory
ma za zadanie być seksowna i podniecająca i dokładnie taka jest. W odróżnieniu
od „Greya”, nie miałam tu uczucia, że bohaterka jest uwikłana w chory związek,
z którego powinna jak najszybciej uciec. Miles ma dobre powody, żeby zachowywać
się w stosunku do Mallory w sposób taki a nie inny i wyłączając analityczną
część mózgu zaledwie odrobinę (a przy tego typu literaturze analiza nie jest
wskazana) jesteśmy w stanie cieszyć się fabułą i rozwijającą się historią.
Poza tym jeden z głównych aspektów tej powieści jest
jednocześnie jednym z największych jej atutów. Mowa o scenach erotycznych,
które są naprawdę dobrze rozpisane. Autorki nie bawią się w jakieś specjalne
udziwnienia, BDSM, gadżety i zabawki, nie ma też idiotycznych pseudo-poetyckich
porównań typu „jego rycerz szturmował jej wieżę”, są za to mocne, gorące i
odważne sceny, które podnoszą ciśnienie i wywołują na twarzach czytelniczek
rumieńce. Mimo, że w książce jest ich bardzo dużo (ale w końcu to erotyk),nie
są nudne i powtarzalne. Swoją drogą, nie polecam czytania tej książki w
miejscach publicznych, bo jest mocno nieprzyzwoita i otoczenie może się
domyślić po naszych reakcjach, że czytamy coś niegrzecznego :)
Minusem powieści jest, moim zdaniem, rozwiązanie kwestii
ojca Milesa. Mogło być dużo ciekawiej i bardziej dramatycznie, ale autorki wolały
się skupić na seksie i w sumie im się nie dziwię. Nie uniknęły też pewnych
złych nawyków z poprzednich nowelek (nie mogę zdradzić jakich bez
spojlerowania), ale i tak styl został zdecydowanie wygładzony i ulepszony. Jednocześnie
cieszy mnie, że to nie jest cała saga. Wreszcie fabuła została upchnięta w
jednej książce, a nie sztucznie rozdmuchana, żeby wypocić z tego dwa lub trzy
tomy. Kolejny tom z tej serii będzie już dotyczył zupełnie innych bohaterów.
Oczywistym jest, że „Everything for Her” nie jest książką
najwyższych lotów, ale nie jest to typ literatury, która aspiruje do takich
poziomów. Ten typ powieści to tak zwane „guilty pleasure”, czyli coś, co
sprawia nam frajdę, ale niespecjalnie chcemy się tym chwalić, ponieważ nie jest
to zbyt ambitne. Jednocześnie, książka jest wciągająca, romantyczna i bardzo
seksowna – idealna by zarwać dla niej noc i chcieć zamienić się miejscami z
główną bohaterką.
„Everything for Her” nie jest jeszcze, niestety dostępne na
polskim rynku, ale podejrzewam, że powinno niedługo się na mim ukazać, zapewne
pod tytułem „Dla niej wszystko”. W międzyczasie polecam tę powieść wszystkim
miłośniczkom ognistych romansów władających językiem angielskim i (najlepiej)
posiadających czytnik ebooków. Książka idealna na zimowe noce – rozgrzewa
lepiej niż koc elektryczny i grzane wino!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz